czwartek, 12 marca 2015

Nawiedzony. O przewadze budynku nad scenariuszem.

Wszyscy wiedzą, że nie lubię remake'ów. Jakiś wartościowy wyjątek czasem się trafi, raczej nie przewyższający oryginału, ale i nie przynoszący ujmy, jednak zdecydowana większość to chłam. Lub filmy co najwyżej tak złe, że aż dobre. Przy takim nastawieniu trudno mi zawczasu nie osądzać nowej wersji jakiegoś klasyka – być może nawet jestem w stosunku do nich nieco niesprawiedliwy. W przypadku Nawiedzonego (1999) Jana de Bonta nie mogło być o tym mowy: to swobodna przeróbka słynnego filmu Roberta Wise'a, opartego na jeszcze wyżej cenionej powieści Shirley Jackson. Tak się składa, że nie znam ani jednego, ani drugiego. Jak mógłbym więc być uprzedzony, skoro nawet nie wiem o czym to było? W dodatku materiały promocyjne filmu de Bonta nie kryły, że jest to wyjątkowo swobodne podejście do materiału wyjściowego. Postanowiłem skorzystać z szansy: może ten horror sam w sobie okaże się czymś interesującym? Jak zwykle zostałem surowo ukarany za głupotę.

Doktor David Marrow, specjalizujący się w badaniach ludzkiego lęku, podstępem zwabia troje ludzi cierpiących na bezsenność do Hill House, ponurego domu, przypominającego gotyckie zamczysko. Tam planuje zainscenizować dla nich szereg scenek, tworzących sfingowany obraz mrocznej legendy rzekomo związanej z pierwszym właścicielem, wysoce podejrzanym Hugh Crainem. Opuściłby sobie wysiłek, gdyby tylko wiedział, że prawdziwe zjawy grasujące w domostwie dostarczą im prawdziwego strachu aż nadto. Theo, biseksualna artystka, Nell, asocjalna introwertyczka, i Luke, beztroski luzak, szybko przekonają się, że zaburzenia snu wcale się pod wpływem pobytu w posiadłości nie zmniejszą, ponieważ dom ma dla nich w planach wiele koszmarnych przygód.