środa, 23 września 2015

O tym, jak Predator 2 zmienił moje życie.

Kinowe inkarnacje Predatora nie mają dużego szczęścia. Po ogromnym sukcesie finansowym i artystycznym pierwszego filmu oczekiwania względem kontynuacji były ogromne, co chyba jest zrozumiałe. Musiały jednak minąć trzy długie lata zanim wielbiciel galaktycznego safari powrócił na wielki ekran. W tym czasie koniunkturę nakręcało rozszerzenie tej "marki", podówczas składające się z kilku komiksów, a także raptem jednej książki i jednej gry komputerowej. Kiedy jednak wreszcie odbyła się premiera drugiej części, większość widzów i recenzentów wydała z siebie jęk zawodu. Jak to, nie ma Schwarzeneggera? Jak to, nie ma dżungli? I to ma być ten nowy Predator, na którego wszyscy czekali? Pierwszy wysokobudżetowy film Stephena Hopkinsa, reżysera świeżo po (również chłodno przyjętym) Koszmarze z ulicy Wiązów 5, okazał się ogromnym rozczarowaniem finansowym i artystycznym, a sama seria (nie licząc krzyżówek z Obcymi) miała nie doczekać się kolejnej odsłony jeszcze przez dwadzieścia lat. A i wtedy nie udało się spełnić oczekiwań: Predators to film zaledwie przeciętny. Winą za taki stan rzeczy tradycyjnie i dość zgodnie obarcza się właśnie fiasko Predatora 2. Są jednak na tym świecie ludzie, którzy nie tylko uważają go za skandalicznie niedoceniany klasyk kina, ale wręcz uwielbiają. Powiedziałbym nawet, że dużo mu zawdzięczają. Więcej niż ktokolwiek by się spodziewał.

Trudno o głupiej brzmiące słowa niż "Predator 2 zmienił moje życie", jednak nie byłem w stanie powstrzymać się przed ich napisaniem. Od dłuższego czasu bowiem chodziło mi po głowie kilka niezbyt przyjemnych, niemal tragicznych wspomnień z wczesnego dzieciństwa, a wokół nich ciągle obracał się ten tytuł, musiałem więc się do tego jakoś odnieść. Licząc zarazem, że będzie to miało walory bardziej autoterapeutyczne niż ekshibicjonistyczne. Poniższa autobiograficzna opowieść mówi o krzywdzie, udręce, strachu, a także o wyrywaniu ludzkich kręgosłupów. Choć akurat to ostatnie nie wydarzyło się naprawdę, reszta niestety jest dla mnie aż nazbyt realna.

Nie chcę tutaj się zbytnio wyżalać, skarżyć na niesprawiedliwy los i ogólnie żebrać o współczucie, ale i tak muszę wyznać, że w życiu wycierpiałem swoje. Pomijając różnorakie traumy emocjonalne, poznałem dobrze co to ból fizyczny. Mianowicie, jako dziecko zapadłem na specyficzną kostną przypadłość o nazwie Choroba Haglunda. Jest to wyjątkowo wredne paskudztwo: jałowa martwica kości piętowych, objawiająca się potwornie silnym bólem utrudniającym lub wręcz uniemożliwiającym poruszanie się. Nie można tego forsować, bo powstaje ryzyko permanentnych deformacji pięt. Chorują na to głównie dzieci. Dzisiaj medycyna chyba radzi sobie z tym lepiej, wówczas jednak możliwości leczenia nie było, a konwencjonalne środki przeciwbólowe nie działały nic a nic. Z reguły wykrycie tej nekrozy oznacza pożegnanie się z wieloma aspektami normalnego życia, na przykład codziennym chodzeniem do szkoły: konieczne bywa przestawienie się na tak zwane nauczanie indywidualne, kiedy to nauczyciele przychodzą do domu chorego. Rzeczy z tego wynikające nie należą do przyjemnych. Izolacja, osamotnienie, cierpienie… Należało też liczyć się z kilkuletnim przykuciem do łóżka. Właśnie taką złowróżbną przepowiednię usłyszałem wraz z matką – gdzieś tak pod koniec 1990 roku – od zobojętniałego lekarza, w przychodni ortopedycznej w nieistniejącym już szpitalu Omega w Warszawie.
 
Auć.
Bóle pięt miałem wtedy już od dawna, może nawet od dwóch lat, ale były sporadyczne i niezbyt uciążliwe, dlatego też je ignorowaliśmy. Z początku tłumaczyliśmy sprawę nadwerężeniem od zbyt dużego wysiłku (jako dziecko byłem dość aktywny fizycznie, sporo biegałem i grałem w piłkę nożną), albo jakimś urazem mechanicznym, może stłuczeniem od zeskoku ze drzewa. W pewnym momencie jednak nasiliły się tak bardzo, że chodzenie zaczęło sprawiać mi ogromny kłopot. W dodatku nic nie pomagało, ani miękkie wkładki do butów, ani środki przeciwbólowe, ani moczenie w (ponoć) uzdrawiających solach.

Zawiodła też – o dziwo! – pewna znajoma rodziny, która doszła niedługo wcześniej do wniosku, że jest wysoce utalentowaną bioenergoterapeutką, bo udało jej się jakoby wyleczyć kilka osób z migreny czy dolegliwości innych części ciała. Dowiedziawszy się o kłopocie, postanowiła bezinteresownie pomóc, jak na obdarzoną nadprzyrodzonymi mocami osobę przystało. Kiedy któregoś razu wpadła do nas z wizytą, mimo protestów energicznie przystąpiła do ściskania moich pięt zimnymi łapskami. "Już za chwilę, już za chwilę…", mruczała ni to do mnie, ni to do siebie, w jej oczach błyszczało coś podobnego do obłędu, a lodowate paluchy tańczyły po mojej skórze. Starała się kobiecina jak mogła, ale całe to obmacywanie sprawiło tylko, że stopy zaćmiły mnie jeszcze gorzej. Sprawa zakończyła się kompletną porażką. Niedoszła uzdrowicielka ciężko to przyjęła. Ja również. Bolało jak skurwysyn. 

Byłem dosłownie o krok od czegoś takiego. Nawiasem mówiąc, genialna płyta.

Nie sprawdziła się nawet elektroterapia. Która była dokładnie tym, czego można się po takim określeniu spodziewać: podłączaniem do pięt prądu stałego. Na pierwszy rzut oka nazwa przypomina elektrowstrząsy, czyż nie? Okazało się, że już bardziej adekwatne byłoby chyba skojarzenie z krzesłem elektrycznym. Jeździłem z matką na takie zabiegi regularnie przez kilka tygodni, a każda kolejna wyprawa była bardziej bolesna od poprzedniej. Oficjalnie kuracja służy bardzo zacnym rzeczom o niesłychanie mądrze brzmiących medycznych terminach, takich jak "poprawienie ukrwienia tkanki", "przezskórna stymulacja nerwów", czy nawet "wprowadzenie do tkanek jonów o działaniu uzdrawiającym za pomocą sił pola elektrycznego". W teorii wygląda obiecująco, ale dzieciak zrozumie z tego tylko tyle, że lekarze przysmażają mu stopy pierdolonym prądem. Prądem, kurwa mać. Prądem.
 
Auć po raz drugi.
W związku z powyższym konieczna stała się wizyta u kolejnego lekarza, a okazał się nim specjalista z Omegi właśnie. Po wspomnianej diagnozie siedziałem pod gabinetem – doktor poprosił mamę na rozmowę w cztery oczy, a ja musiałem zaczekać na korytarzu – wśród dziesiątków dzieci toczonych przez wszystkie choroby świata, pogrążony w niewesołych rozważaniach. Żadnemu dzieciakowi nie życzę, by musiał rozmyślać na tak przygnębiające tematy, jak nieuleczalna choroba, którą można co najwyżej jedynie przeczekać, bo po okresie dojrzewania powinna ustąpić, czy też perspektywa życia w bólu porównywalnym ponoć z nowotworową agonią. Albo też ta niesławna domowa edukacja: z początku, jak pewnie większość dzieci w moim wieku zrobiłaby w takiej sytuacji, uznałem to za coś fantastycznego. Nie będę musiał chodzić do szkoły? Przecież to cudownie! Wreszcie będę mógł zająć się na pełny etat tym co lubię najbardziej, czyli czytaniem książek i komiksów, oglądaniem filmów, młóceniem w gry komputerowe na moim wysłużonym ZX Spectrum, i innymi beztroskimi rozrywkami. W dodatku czuwać przy mnie będzie pełna współczucia rodzina, gotowa mi nieba przychylić, żeby tylko nieco osłodzić nadchodzące lata ciężkich zmagań. Żyć nie umierać!

Cóż za bzdety… Ale tak rozumuje dziecko. Muszę jednak sobie uczciwie przyznać – mimo bycia szczeniakiem, już po krótkiej chwili radości uświadomiłem sobie, że to wcale nie jest taka dobra rzecz. A tak właściwie to jest wręcz fatalna. Niechodzenie do szkoły to unikanie codziennej społecznej interakcji, absolutnie niezbędnej dla rozwoju emocjonalno-intelektualnego u każdego młodego człowieka. To brak możliwości systematycznego pielęgnowania przyjaźni z rówieśnikami. To bycie wykluczonym. Oczywiście jestem pewien, że w mojej głowie nie pojawiały się wtedy takie dorosłe sformułowania, to jeszcze nie był mój język, ale na jakimś podstawowym, dziecięcym poziomie refleksji, ogólnie ogarniałem już skutki choroby. A to zaledwie jeśli chodzi o konsekwencje samej zmiany systemu nauczania, przecież nie śmiałem nawet myśleć o tym, jak potwornie bolesna okaże się ta przypadłość. Rozumiałem tylko, że wszystko nieodwracalnie ulegnie zmianie na gorsze i to na zawsze. Mówiąc krótko: życie właśnie wymierzyło mi solidnego kopniaka w dupsko. 
 
Tak, coś w ten deseń.
Nie tylko ja miałem minorowy nastrój: przecież wokół mnie była masa dzieciaków, które miały być może nawet jeszcze bardziej przesrane. Byłem nadal przekonany, że w porównaniu z nimi, los potraktował mnie ulgowo. Przynajmniej niektóre z nich musiały chorować na bardziej spektakularne rzeczy, niż jakaś tam dolegliwość pięt, prawda? Choćby ten chłopak z gigantyczną naroślą, który siedział naprzeciwko mnie. Co to takiego jest, do cholery?! – zastanawiałem się, wpatrzony w obrzydliwą, cielistego koloru bulwę wyrastającą z jego szyi. Zdawała się pulsować, żyć własnych życiem, przypominając mi nieuchronnie o zawiązaniu fabuły Manitou Grahama Mastertona, podówczas mojego ulubionego pisarza. W pewnym momencie przyszła kolej owego nieszczęśnika na wizytę w jednym z gabinetów. I dopiero wtedy zrobiło się strasznie… Chłopiec wszedł z matką do zabiegowego, a po niedługim czasie wszyscy na korytarzu podskoczyliśmy, słysząc przerażający wrzask torturowanego dziecka. Kilka minut później wyłonił się z pomieszczenia, zapłakany, z ogromnym, przesiąkającym posoką opatrunkiem w miejscu, gdzie wcześniej znajdował się ów gigant. Jego twarz barwą przypominała kredę, zupełnie jakby większość krwi właśnie wyciekała mu z głowy przez ten nowo powstały otwór. Wszystkie dzieci na korytarzu odprowadzały nieszczęśnika wzrokiem aż do wyjścia, rodzice zamiast tego wpatrywali się w swoje pociechy, ani chybi gorączkowo zastanawiając się, czy i ich potomstwu przyjdzie już za chwilę doświadczyć podobnego bólu. Nie znałem jeszcze określenia body horror, choć widziałem już garść takich filmów, ale niezależnie od tego mój żywot skręcił właśnie we wspomniany podgatunek grozy. Zrozumiałem wtedy, że los był przypieczętowany i nie wyjdę z tej przychodni bez szwanku. A być może nie wyjdę w ogóle.
 
Nieznajomy chłopcze z naroślą! Nawet nie masz pojęcia jak bardzo Ci współczułem!
Oni tu wycinają to, co im się nie podoba! – krzyczał mój strwożony umysł, gdy obgryzałem nerwowo paznokcie, którego to nawyku nie miałem wykorzenić jeszcze przez wiele lat. Nie certolą się z niczym. Jeśli jakaś część anatomii odbiega znacząco od normy, bez większego namysłu się jej pozbywają, nie pytając nikogo o zdanie. Nie obchodzi ich coś tak błahego jak ból. Snułem najczarniejsze scenariusze, rodem z oglądanych już pewnie przez pół dekady licznych horrorów. Oczami wyobraźni widziałem jak chirurg wkłada moje nogi w jakieś strzemiona, potem chwyta piłkę do kości i urzyna mi felerne pięty. Bez znieczulenia oczywiście, bo szkoda czasu, no i pieniędzy podatników. Potem po kolei ujmuje je – jeszcze drgające, zupełnie jakby pięty mogły drgać! – z niesmakiem w dwa palce i wyrzuca do ociekającego juchą pobliskiego kosza na odpadki, otrzepuje dłonie i obojętnie stwierdza "Zrobione. Następny proszę." Po czym bezceremonialnie wykopuje mnie na korytarz, a ja zmykam, zostawiając za sobą krwawe odciski stóp.
 
Jeśli już musimy rżnąć, wybieram tę niebieską. To mój ulubiony kolor.
Dziś mogę się z tego śmiać. Teraz wiem, że obawy były absolutnie idiotyczne, ale wtedy mojemu przerażeniu dorównywały jedynie smutek i rezygnacja. Wnioski były posępne. Czas dziecięcej beztroski dobiegł końca. Już nigdy nie będę mógł normalnie chodzić: albo zostawią te szwankujące, krzywo rosnące kawałki kości, które będą mi doskwierać aż do trumny, albo je usuną i tym samym pozbawią obie stopy części niezbędnych do utrzymania równowagi. Tak czy inaczej, już zawsze będę kaleką, żałośnie człapiącym przez życie, w dodatku z permanentnym grymasem bólu na twarzy. Nieudanym, zdeformowanym, niekompletnym. Kuśtyk, kuśtyk… Dopisze mi szczęście, jeśli w ogóle będę mógł chociażby kuśtykać! Będę mógł się nazwać jeszcze większym farciarzem, jeśli martwica nie przeniesie się na inne części szkieletu, które też niechybnie zostaną odcięte! Nie wszedłem jeszcze nawet w ten cały okres dojrzewania, a więc tym bardziej nie było sensu wypatrywać jego upragnionego końca, a kto wie co do tego czasu zdążą mi odpiłować?

Łatwo się domyślić, że ten dzień wyglądał na jak dotąd najgorszy w moim krótkim życiu. I przez jakiś czas rzeczywiście nim był, aż palmę pierwszeństwa w tej dziedzinie przejął następny tragiczny dzień, a potem kolejny, i tak dalej przez wiele lat, a gdzieś po drodze dotarło do mnie, że nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło się dodatkowo spieprzyć. Na razie jednak uważałem, że gorzej być nie może. Tymczasem zamiast tego wyszło, że może być trochę lepiej. W pewnym sensie.

Dobra, dobra, ale co to wszystko ma wspólnego z Predatorem 2, mógłby zapytać ktoś mocno zniecierpliwiony. Spokojnie: kosmiczny łowca trofeów miał wejść na scenę wydarzeń już niebawem, choć na tamtą chwilę jeszcze nie miałem o tym pojęcia. Póki co pogrążyłem się w nerwowej lekturze jakiejś gazety, którą matka zostawiła na krzesełku obok. Absolutnie nie pamiętam co to był za periodyk, ale na pewno musiał ocierać się o szeroko pojętą kulturę, bo zawierał sporo recenzji książek, spektakli teatralnych i filmów, a także różnych zapowiedzi artystycznych. Właśnie w tym dziale znalazłem coś, co niesamowicie przykuło moją uwagę: promocyjne zdjęcie cholernego Predatora! (Albo Yautja czy też Hish, jak się nie do końca kanonicznie jego ziomków nazywa.) Stał dumnie wyprostowany, w sporym rozkroku, wokół maski zwisały mu ni to kabelki, ni to dredy, a w szponiastych łapach dzierżył nieprawdopodobnie długą, retrofuturystycznie wyglądającą cyber-włócznię. Już samą postawą dawał jasno do zrozumienia, że z nim w chuja nikt lecieć nie będzie. Emanował takim bezlitosnym twardzielstwem, że nie mogłem oderwać wzroku.
 
"Silent. Invisible. Invincible. He's in town with a few days to kill." Tak się reklamuje film!
Emocje były tym silniejsze, że byłem wtedy już fanem pierwszego filmu – oglądałem go na VHS z koszmarnie kiepskiej kopii, w dodatku z angielskimi napisami dla niesłyszących, jako pierwszy dzieciak w mojej klasie. Do tamtej pory zdążyłem się w nim zakochać, a także zarazić tą miłością kilku kolegów, urządzając u mnie w domu prywatne projekcje video, którym towarzyszył niekłamany zachwyt. A tu nagle się okazuje, że zdążył powstać drugi! I zaraz wejdzie do polskich kin, czego pierwszy chyba nie doczekał! Niestety nie gra w nim "Arnolt Szfajceneger", wtedy mój ulubiony aktor, ale za to zastępuje go Danny Glover z Koloru purpury Spielberga i Zabójczej broni Donnera. Czyli nie jest źle! Co prawda, pod zdjęciem był w założeniu autora zniechęcający tekst – raczej nie pełna recenzja, pewnie tylko taka wstępna impresja redaktora rozczarowanego po przedpremierowym pokazie. Mówiła coś tam o płytkości scenariusza, o epatowaniu sadyzmem i efektami specjalnymi, a kończyła się wnioskiem, że film utrafi wyłącznie w niewysublimowane gusta kogoś, kto oczekuje od rozrywki pozbawionych smaku aktów przemocy, dokonywanych za pomocą coraz bardziej wymyślnych narzędzi zbrodni. Takich jak owa absolutnie hipnotyzująca włócznia, będąca idealną ilustracją tych wszystkich zarzutów, które akurat dla mnie odpychająco nie brzmiały.

Bo nietrudno się domyślić, że takim niewybrednym widzem byłem właśnie ja. Jedyną rzeczą mogącą konkurować z horrorem i science fiction była w moim odczuciu hybryda obu gatunków. (Tutaj spora część fanów cyklu może się nie zgodzić, ale dla mnie Predator i Predator 2 zawsze były w pierwszej kolejności horrorami, a dopiero potem sensacją.) Wiedziałem już, że ten film bezdyskusyjnie muszę obejrzeć i to koniecznie w kinie. Rozumiałem też, że prawdopodobnie będzie to najlepszy seans wszech czasów. Pomyślcie tylko: sezon na ludzi ponownie się rozpoczyna! Tym razem w asfaltowej dżungli, co może się okazać odświeżającą zmianą scenerii. Predator wrócił! I nie opuści naszej planety bez bogatej kolekcji czaszek.

Pewnie trochę trudno to zrozumieć, ale w całej tej ekscytacji zupełnie zapomniałem o wyroku, który dopiero co na mnie zapadł. Nie do końca wiem jak to możliwe, ale mój rozgorączkowany umysł odleciał z tego smutnego szpitala gdzieś daleko. W ogóle nie myślałem o chorobie, myślałem o nieubłaganych Yautja, polujących na istoty ludzkie dla trofeów! Nie fantazjowałem już o ucinaniu pięt, byłem skupiony na dekapitacjach! Nie pamiętałem o rentgenach moich stóp, bo wyobrażałem sobie Hish, z pomocą termowizji śledzących kolejne ofiary! Słowem: wsiąkłem. Przyszłość zaczęła rysować się w dużo jaśniejszych barwach. Teraz było już na co czekać, i to z nadzieją na dobrą zabawę. Która okazała się dużo lepsza, niż się spodziewałem.

Nie zamierzam tu pisać recenzji filmu Predator 2 (przynajmniej nie tym razem), ale kilka słów się należy. Do kina zabrała mnie starsza siostra, choć pewnie potem tego żałowała. Wątpię, żeby przeczuwała jakiego rodzaju rozrywką okaże się to dzieło. O ile się orientuję, nie gustowała nigdy w brutalnym kinie, zwłaszcza takim spod znaku horroru i SF, nie rozumiem więc dlaczego wybrała się ze mną akurat na historyjkę o zabójczym kosmicie. Dokładnie już tego nie pamiętam, ale domyślam się, że prawdopodobnie wierciłem o to dziurę w brzuchu i jej, i matce, aż tej ostatniej nie pozostało nic innego jak tylko kazać córce wziąć braciszka do kina. Kto wie, może moja siostra sądziła, że będzie to jakiś kameralny dramat fantastyczno-naukowy dotykający tematu kontaktu z przedstawicielami innej cywilizacji? Rozwijająca intelektualno-emocjonalnie opowieść o obcowaniu z nieznanym? Może coś jak 2001: Odyseja kosmiczna, którą usiłowaliśmy obejrzeć całą rodzinką w telewizji kilka lat wcześniej i zasnęliśmy z nudów?

Jeśli tak, to rozczarowała się srodze. Próżno w uniwersum Predatora szukać wysmakowanych wizji plastycznych, chyba że są dla kogoś takowymi liczne strzelaniny, eksplozje, wyprute flaki albo widok człowieka obdartego ze skóry. Nie znajdzie się też tajemniczego Monolitu, symbolizującego co tylko chce wpatrzony w niego widz, a zamiast tego można ujrzeć wycinanie serca na żywca. Ale też i przewrotną pochwałę równości: Murzyni, Latynosi i biali giną na ekranie w sposób równie paskudny, bo Yautja najwidoczniej są zdecydowanymi zwolennikami rasowego równouprawnienia. (Nie wspominając o tym, że czarnoskóry był grający Predatora już drugi raz Kevin Peter Hall.)

To także film, w którym nie brakuje absolutnie rynsztokowej wulgarności, co bardzo dobrze wychowanej siostrze również raczej nie przypadło do gustu. Przoduje w owym procederze chyba Bill Paxton – Jerry, młody policjant z kontrowersyjnym poczuciem humoru – choćby kwitując humorzaste zachowanie pięknej Leony, granej przez Marię Conchitę Alonzo, dosadnymi słowami: "Czy ta suka ma cieczkę?", albo opowiadając swój genialny dowcip o brudnych majtkach. Zresztą, Glover jako porucznik Harrigan, nie pozostaje daleko w tyle. Na przykład kiedy szef oznajmia mu swoją – znaną z tysięcy amerykańskich filmów – decyzję w związku ze śledztwem: "Masz współpracować z FBI", twardy gliniarz rzuca bez ogródek "Czyli chcesz uciąć mi kutasa i wsadzić mi go w dupę." A skoro już o tym mowa: Gary Busey (którego już uwielbiałem za Kingowską Srebrną kulę) w roli równie bezkompromisowego agenta federalnego Keyesa jest najjaśniejszym punktem całego przedsięwzięcia. Nie stroni od agresji werbalnej i czynnej, nie daje sobie w kaszę dmuchać, a jego potyczki z Gloverem to po prostu miód dla oczu i uszu. Przaśne i drastyczne kino w sam raz dla uwielbiającego silne wrażenia dziesięciolatka, choć niejednemu psychologowi dziecięcemu takie twierdzenie postawiłoby pewnie włosy na głowie.
 
"I'm NOT too old for this shit!"
Żeby zanadto się nad tym wszystkim nie rozwodzić: siostra była zszokowana i zgorszona rozgrywającym się na jej oczach spektaklem, ja – nieziemsko wręcz zachwycony. Predator 2 wyszedł naprzeciw wszystkim moim filmowym oczekiwaniom. Był dynamiczny, okrutny, świetnie zrobiony, widowiskowy, trzymał w napięciu jak diabli. Świetnie podtrzymywał styl poprzednika i jeszcze go rozwijał. Podchwytywał jego tempo, a nawet je zwiększał. Jeśli dodać jeszcze, że siedziałem w pierwszym rzędzie, a wszystkie spektakularne sekwencje wręcz wylewały się krwawymi falami z ekranu, porywając mnie ze sobą, staje się jasne, że ten seans, a także poprzedzająca go lektura wspomnianej gazety, okazały się więcej niż tylko jednorazowym odwróceniem uwagi od koszmaru mojego osobistego życia. Nauczyły mnie one arcyważnej rzeczy. I to właśnie nią pragnę się tutaj podzielić.

Od razu zaznaczam – nie mam na myśli czegoś tak banalnego jak to, że wciągająca rozrywka może odpędzić smutek, albo że zawsze warto mieć nadzieję na fajną przyszłość. No, może do pewnego stopnia, ale to tylko tak przy okazji, istotniejszy był inny wniosek. Zrozumiałem wtedy, że znalezienie sobie jakiegoś hobby (albo jego intensywna kontynuacja, bo przecież to nie był mój start w tej dziedzinie) może dosłownie uratować życie. Wybawić od pogrążenia się w otchłani rozpaczy, fatalistycznej autoanalizy w obliczu nieporuszalnej skały. Nie chodzi tutaj oczywiście o obsesyjne oglądanie jednego filmu na okrągło, Predator 2 był jedynie katalizatorem pewnych przemian. Czekało na mnie przecież mnóstwo innych krwawych opowieści z szeroko pojmowanej fantastyki i innych gatunków. Wracałem do niego wielokrotnie, i nie raz jeszcze będę wracał, ale ważniejsze było to czego się przy tej okazji dowiedziałem o życiu. Potem, gdy utknąłem już na nauczaniu indywidualnym, gdzie miałem pozostać przez, bagatela, cztery lata, bardzo przydało mi się to doświadczenie. Owszem, byłem unieruchomiony, można powiedzieć okulawiony przez chorobę, spędziłem kilka lat w łóżku jako zakładnik martwicy kości, kompletnie straciłem wtedy jeszcze całkiem niezłą kondycję, roztyłem się jak cholera. Cud, że nie nabawiłem się ciężkiej fobii społecznej, co byłoby oczywistym następstwem takiej sytuacji. Za wyjątkiem jednego kolegi, opuścili mnie wszyscy przyjaciele. Trudno mieć o to do nich pretensje, bo w końcu kto miałby ochotę regularnie odwiedzać kogoś, kto ciągle leży pod pierzyną, ma często twarz spuchniętą od płaczu, a poza tym co chwila pojękuje i podskakuje z bólu? Zostały mi natomiast książki, filmy, komiksy, w dużym stopniu też gry, a wszystko to wciągałem w masowych ilościach. I bezustannie miałem ochotę na więcej. Nie po to, żeby poprawić sobie humor, ale żeby zapomnieć.

Wiem, wiem, niejeden człowiek powie, że zapominanie o kłopotach to metoda wcale nie dobra, bo przecież to tylko ucieczka od rzeczywistości, co nigdy nie wychodzi na dobre. Że problem można rozwiązać jedynie poprzez zmierzenie się z nim, a żeby się z czymś mierzyć, trzeba patrzeć temu czemuś prosto w oczy. Jednak w sytuacji nieuleczalnej (choć przejściowej) choroby takie odważne spoglądanie w jej ropiejące, złowrogo łypiące ślepia raczej niewiele pomoże, prawda? Bo niby co można z tym zrobić? Ona i tak odejdzie dopiero gdy zechce. (Co może potrwać potwornie długo: ćwierć wieku mija od tamtej wizyty w Omedze, a ja nadal miewam silne bóle reumatyczne, ilekroć szykuje się zmiana pory roku. Moje kości dają lepszą prognozę pogody niż niejeden meteorolog.) Trwanie w poczuciu jakże przeogromnej niesprawiedliwości też niewiele da, bo po co komu takie życie w niekończącym się rozgoryczeniu? Cóż było robić: wybrałem zapomnienie. W dodatku działające tylko czasami, przecież choroba doskonale wiedziała jak mi o sobie przypomnieć – ból to posłaniec cholernie dobry do przynoszenia złych wiadomości.

Ale kiedy się udawało, to się udawało. Najlepszym dowodem niech będzie fakt, że lepiej pamiętam z tamtych czasów dostarczane mi przez matkę i siostrę tony książkowych, filmowych i komiksowych opowieści maści wszelakiej (głównie horror i SF, ale i wiele innych), niż zmagania z objawami Haglunda. Tak, czasem przetaczają mi się przez głowę wspomnienia o budzeniu się w środku nocy z krzykiem, rzucaniu się na łóżku w atakach porażającego bólu, pamiętam utraty przytomności, histeryczne ślinotoki, bełkotanie jak w obłędzie, ale widzę to jak za mgłą. Takie koszmarne sny z poprzedniego wcielenia. Na pierwszym planie w pamięci jest czytanie setek horrorów, oglądanie licznych widowisk science fiction, płakanie ze śmiechu na wielu komediach… 
 
Miałeś rację, Preddy, gówno się zdarza... ale można je ominąć.
… no i ON. Uzbrojony w teleskopową włócznię, tnący wszystko na swojej drodze elektroniczny dysk-bumerang, szpony, których mógłby mu pozazdrościć sam Wolverine, i jeszcze kilka innych gadżetów. Preferujący niewidzialność kolekcjoner ohydnych trofeów, wśród których nie brakuje charakterystycznej, długaśnej czaszki starego dobrego Aliena. Kosmiczny łowca, o nie do końca logicznym dla człowieka kodeksie honorowym, nie zabijający nieuzbrojonych cywili, skłonny oszczędzić ciężarną samicę, ale jednocześnie gotów popełnić nuklearne seppuku, jeśli zajdzie taka potrzeba. Właśnie on. Predator. A dokładniej: Predator 2. Film, który zmienił moje życie. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało. Film, który nauczył mnie, że każdy człowiek sam wybiera na których aspektach swojej egzystencji się skupi. Podejmuje decyzję, czy zająć się życiem, czy umieraniem. Radością czy bólem. Samospełnieniem czy samoudręką. Film, który w pokrętny sposób sprawił, że narodziłem się na nowo. A także film, w którym można się do woli napatrzeć na wyrywanie pieprzonych kręgosłupów. No a komu się to, kurwa, nie podoba?



Brak komentarzy: