
Trudno o głupiej
brzmiące słowa niż "Predator 2
zmienił moje życie", jednak nie byłem w stanie powstrzymać się przed
ich napisaniem. Od dłuższego czasu bowiem chodziło mi po głowie kilka niezbyt przyjemnych,
niemal tragicznych wspomnień z wczesnego dzieciństwa, a wokół nich ciągle
obracał się ten tytuł, musiałem więc się do tego jakoś odnieść. Licząc zarazem,
że będzie to miało walory bardziej autoterapeutyczne niż ekshibicjonistyczne. Poniższa
autobiograficzna opowieść mówi o krzywdzie, udręce, strachu, a także o
wyrywaniu ludzkich kręgosłupów. Choć akurat to ostatnie nie wydarzyło się
naprawdę, reszta niestety jest dla mnie aż nazbyt realna.
Nie chcę tutaj się
zbytnio wyżalać, skarżyć na niesprawiedliwy los i ogólnie żebrać o współczucie,
ale i tak muszę wyznać, że w życiu wycierpiałem swoje. Pomijając różnorakie traumy
emocjonalne, poznałem dobrze co to ból fizyczny. Mianowicie, jako dziecko
zapadłem na specyficzną kostną przypadłość o nazwie Choroba Haglunda. Jest to
wyjątkowo wredne paskudztwo: jałowa martwica kości piętowych, objawiająca się
potwornie silnym bólem utrudniającym lub wręcz uniemożliwiającym poruszanie się.
Nie można tego forsować, bo powstaje ryzyko permanentnych deformacji pięt. Chorują na to głównie dzieci. Dzisiaj medycyna chyba radzi sobie z tym lepiej,
wówczas jednak możliwości leczenia nie było, a konwencjonalne środki
przeciwbólowe nie działały nic a nic. Z reguły wykrycie tej nekrozy oznacza pożegnanie
się z wieloma aspektami normalnego życia, na przykład codziennym chodzeniem do
szkoły: konieczne bywa przestawienie się na tak zwane nauczanie indywidualne,
kiedy to nauczyciele przychodzą do domu chorego. Rzeczy z tego wynikające nie
należą do przyjemnych. Izolacja, osamotnienie, cierpienie… Należało też liczyć
się z kilkuletnim przykuciem do łóżka. Właśnie taką złowróżbną przepowiednię usłyszałem
wraz z matką – gdzieś tak pod koniec 1990 roku – od zobojętniałego lekarza, w przychodni
ortopedycznej w nieistniejącym już szpitalu Omega w Warszawie.
Bóle pięt miałem wtedy już
od dawna, może nawet od dwóch lat, ale były sporadyczne i niezbyt uciążliwe,
dlatego też je ignorowaliśmy. Z początku tłumaczyliśmy sprawę nadwerężeniem od
zbyt dużego wysiłku (jako dziecko byłem dość aktywny fizycznie, sporo biegałem
i grałem w piłkę nożną), albo jakimś urazem mechanicznym, może stłuczeniem od
zeskoku ze drzewa. W pewnym momencie jednak nasiliły się tak bardzo, że chodzenie
zaczęło sprawiać mi ogromny kłopot. W dodatku nic nie pomagało, ani miękkie
wkładki do butów, ani środki przeciwbólowe, ani moczenie w (ponoć)
uzdrawiających solach.
Zawiodła też – o dziwo!
– pewna znajoma rodziny, która doszła niedługo wcześniej do wniosku, że jest
wysoce utalentowaną bioenergoterapeutką, bo udało jej się jakoby wyleczyć kilka
osób z migreny czy dolegliwości innych części ciała. Dowiedziawszy się o kłopocie, postanowiła bezinteresownie pomóc, jak na obdarzoną nadprzyrodzonymi mocami osobę przystało. Kiedy któregoś razu wpadła
do nas z wizytą, mimo protestów energicznie przystąpiła do ściskania moich pięt
zimnymi łapskami. "Już za chwilę, już za chwilę…", mruczała ni to do
mnie, ni to do siebie, w jej oczach błyszczało coś podobnego do obłędu, a lodowate
paluchy tańczyły po mojej skórze. Starała się kobiecina jak mogła, ale całe to
obmacywanie sprawiło tylko, że stopy zaćmiły mnie jeszcze gorzej. Sprawa
zakończyła się kompletną porażką. Niedoszła uzdrowicielka ciężko to przyjęła.
Ja również. Bolało jak skurwysyn.
![]() |
Byłem dosłownie o krok od czegoś takiego. Nawiasem mówiąc, genialna płyta. |
Nie sprawdziła się nawet
elektroterapia. Która była dokładnie tym, czego można się po takim określeniu
spodziewać: podłączaniem do pięt prądu stałego. Na pierwszy rzut oka nazwa
przypomina elektrowstrząsy, czyż nie? Okazało się, że już bardziej
adekwatne byłoby chyba skojarzenie z krzesłem elektrycznym. Jeździłem z matką
na takie zabiegi regularnie przez kilka tygodni, a każda kolejna wyprawa była
bardziej bolesna od poprzedniej. Oficjalnie kuracja służy bardzo
zacnym rzeczom o niesłychanie mądrze brzmiących medycznych terminach, takich
jak "poprawienie ukrwienia tkanki", "przezskórna stymulacja
nerwów", czy nawet "wprowadzenie do tkanek jonów o działaniu
uzdrawiającym za pomocą sił pola elektrycznego". W teorii wygląda
obiecująco, ale dzieciak zrozumie z tego tylko tyle, że lekarze
przysmażają mu stopy pierdolonym prądem. Prądem, kurwa mać. Prądem.
W związku z powyższym
konieczna stała się wizyta u kolejnego lekarza, a okazał się nim specjalista z
Omegi właśnie. Po wspomnianej diagnozie siedziałem pod gabinetem – doktor
poprosił mamę na rozmowę w cztery oczy, a ja musiałem zaczekać na korytarzu –
wśród dziesiątków dzieci toczonych przez wszystkie choroby świata, pogrążony w
niewesołych rozważaniach. Żadnemu dzieciakowi nie życzę, by musiał rozmyślać na
tak przygnębiające tematy, jak nieuleczalna choroba, którą można co najwyżej jedynie
przeczekać, bo po okresie dojrzewania powinna ustąpić, czy też perspektywa
życia w bólu porównywalnym ponoć z nowotworową agonią. Albo też ta niesławna
domowa edukacja: z początku, jak pewnie większość dzieci w moim wieku zrobiłaby
w takiej sytuacji, uznałem to za coś fantastycznego. Nie będę musiał chodzić do
szkoły? Przecież to cudownie! Wreszcie będę mógł zająć się na pełny etat tym co
lubię najbardziej, czyli czytaniem książek i komiksów, oglądaniem filmów,
młóceniem w gry komputerowe na moim wysłużonym ZX Spectrum, i innymi
beztroskimi rozrywkami. W dodatku czuwać przy mnie będzie pełna współczucia
rodzina, gotowa mi nieba przychylić, żeby tylko nieco osłodzić nadchodzące lata
ciężkich zmagań. Żyć nie umierać!
Cóż za bzdety… Ale tak
rozumuje dziecko. Muszę jednak sobie uczciwie przyznać – mimo bycia
szczeniakiem, już po krótkiej chwili radości uświadomiłem sobie, że to wcale
nie jest taka dobra rzecz. A tak właściwie to jest wręcz fatalna. Niechodzenie do
szkoły to unikanie codziennej społecznej interakcji, absolutnie niezbędnej dla
rozwoju emocjonalno-intelektualnego u każdego młodego człowieka. To brak
możliwości systematycznego pielęgnowania przyjaźni z rówieśnikami. To bycie
wykluczonym. Oczywiście jestem pewien, że w mojej głowie nie pojawiały się
wtedy takie dorosłe sformułowania, to jeszcze nie był mój język, ale na jakimś
podstawowym, dziecięcym poziomie refleksji, ogólnie ogarniałem już skutki
choroby. A to zaledwie jeśli chodzi o konsekwencje samej zmiany systemu
nauczania, przecież nie śmiałem nawet myśleć o tym, jak potwornie bolesna okaże
się ta przypadłość. Rozumiałem tylko, że wszystko nieodwracalnie ulegnie
zmianie na gorsze i to na zawsze. Mówiąc krótko: życie właśnie wymierzyło mi
solidnego kopniaka w dupsko.
Nie tylko ja miałem
minorowy nastrój: przecież wokół mnie była masa dzieciaków, które miały być
może nawet jeszcze bardziej przesrane. Byłem nadal przekonany, że w porównaniu
z nimi, los potraktował mnie ulgowo. Przynajmniej niektóre z nich musiały
chorować na bardziej spektakularne rzeczy, niż jakaś tam dolegliwość pięt,
prawda? Choćby ten chłopak z gigantyczną naroślą, który siedział naprzeciwko
mnie. Co to takiego jest, do cholery?! – zastanawiałem się, wpatrzony w obrzydliwą,
cielistego koloru bulwę wyrastającą z jego szyi. Zdawała się pulsować, żyć
własnych życiem, przypominając mi nieuchronnie o zawiązaniu fabuły Manitou Grahama Mastertona, podówczas
mojego ulubionego pisarza. W pewnym momencie przyszła kolej owego nieszczęśnika
na wizytę w jednym z gabinetów. I dopiero wtedy zrobiło się strasznie… Chłopiec
wszedł z matką do zabiegowego, a po niedługim czasie wszyscy na korytarzu podskoczyliśmy,
słysząc przerażający wrzask torturowanego dziecka. Kilka minut później wyłonił
się z pomieszczenia, zapłakany, z ogromnym, przesiąkającym posoką opatrunkiem w
miejscu, gdzie wcześniej znajdował się ów gigant. Jego twarz barwą przypominała
kredę, zupełnie jakby większość krwi właśnie wyciekała mu z głowy przez ten
nowo powstały otwór. Wszystkie dzieci na korytarzu odprowadzały nieszczęśnika
wzrokiem aż do wyjścia, rodzice zamiast tego wpatrywali się w swoje pociechy,
ani chybi gorączkowo zastanawiając się, czy i ich potomstwu przyjdzie już za
chwilę doświadczyć podobnego bólu. Nie znałem jeszcze określenia body horror, choć widziałem już garść takich
filmów, ale niezależnie od tego mój żywot skręcił właśnie we wspomniany
podgatunek grozy. Zrozumiałem wtedy, że los był przypieczętowany i nie wyjdę z
tej przychodni bez szwanku. A być może nie wyjdę w ogóle.
Oni tu wycinają to, co im
się nie podoba! – krzyczał mój strwożony umysł, gdy obgryzałem nerwowo
paznokcie, którego to nawyku nie miałem wykorzenić jeszcze przez wiele lat. Nie
certolą się z niczym. Jeśli jakaś część anatomii odbiega znacząco od normy, bez
większego namysłu się jej pozbywają, nie pytając nikogo o zdanie. Nie obchodzi
ich coś tak błahego jak ból. Snułem najczarniejsze scenariusze, rodem z
oglądanych już pewnie przez pół dekady licznych horrorów. Oczami wyobraźni widziałem
jak chirurg wkłada moje nogi w jakieś strzemiona, potem chwyta piłkę do kości i
urzyna mi felerne pięty. Bez znieczulenia oczywiście, bo szkoda czasu, no i
pieniędzy podatników. Potem po kolei ujmuje je – jeszcze drgające, zupełnie
jakby pięty mogły drgać! – z niesmakiem w dwa palce i wyrzuca do ociekającego
juchą pobliskiego kosza na odpadki, otrzepuje dłonie i obojętnie stwierdza
"Zrobione. Następny proszę." Po czym bezceremonialnie wykopuje mnie
na korytarz, a ja zmykam, zostawiając za sobą krwawe odciski stóp.
Dziś mogę się z tego
śmiać. Teraz wiem, że obawy były absolutnie idiotyczne, ale wtedy mojemu
przerażeniu dorównywały jedynie smutek i rezygnacja. Wnioski były posępne. Czas
dziecięcej beztroski dobiegł końca. Już nigdy nie będę mógł normalnie chodzić: albo
zostawią te szwankujące, krzywo rosnące kawałki kości, które będą mi doskwierać
aż do trumny, albo je usuną i tym samym pozbawią obie stopy części niezbędnych
do utrzymania równowagi. Tak czy inaczej, już zawsze będę kaleką, żałośnie człapiącym
przez życie, w dodatku z permanentnym grymasem bólu na twarzy. Nieudanym, zdeformowanym,
niekompletnym. Kuśtyk, kuśtyk… Dopisze mi szczęście, jeśli w ogóle będę mógł
chociażby kuśtykać! Będę mógł się nazwać jeszcze większym farciarzem, jeśli
martwica nie przeniesie się na inne części szkieletu, które też niechybnie
zostaną odcięte! Nie wszedłem jeszcze nawet w ten cały okres dojrzewania, a więc
tym bardziej nie było sensu wypatrywać jego upragnionego końca, a kto wie co do
tego czasu zdążą mi odpiłować?
Łatwo się domyślić, że
ten dzień wyglądał na jak dotąd najgorszy w moim krótkim życiu. I przez jakiś
czas rzeczywiście nim był, aż palmę pierwszeństwa w tej dziedzinie przejął
następny tragiczny dzień, a potem kolejny, i tak dalej przez wiele lat, a
gdzieś po drodze dotarło do mnie, że nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło się
dodatkowo spieprzyć. Na razie jednak uważałem, że gorzej być nie może. Tymczasem
zamiast tego wyszło, że może być trochę lepiej. W pewnym sensie.
Dobra, dobra, ale co to
wszystko ma wspólnego z Predatorem 2,
mógłby zapytać ktoś mocno zniecierpliwiony. Spokojnie: kosmiczny łowca trofeów
miał wejść na scenę wydarzeń już niebawem, choć na tamtą chwilę jeszcze nie
miałem o tym pojęcia. Póki co pogrążyłem się w nerwowej lekturze jakiejś
gazety, którą matka zostawiła na krzesełku obok. Absolutnie nie pamiętam co to
był za periodyk, ale na pewno musiał ocierać się o szeroko pojętą kulturę, bo
zawierał sporo recenzji książek, spektakli teatralnych i filmów, a także
różnych zapowiedzi artystycznych. Właśnie w tym dziale znalazłem coś, co
niesamowicie przykuło moją uwagę: promocyjne zdjęcie cholernego Predatora!
(Albo Yautja czy też Hish, jak się nie do końca kanonicznie jego ziomków nazywa.) Stał
dumnie wyprostowany, w sporym rozkroku, wokół maski zwisały mu ni to kabelki,
ni to dredy, a w szponiastych łapach dzierżył nieprawdopodobnie długą, retrofuturystycznie
wyglądającą cyber-włócznię. Już samą postawą dawał jasno do zrozumienia, że z nim w chuja nikt lecieć nie będzie. Emanował takim bezlitosnym twardzielstwem, że nie
mogłem oderwać wzroku.
Emocje były tym
silniejsze, że byłem wtedy już fanem pierwszego filmu – oglądałem go na VHS z
koszmarnie kiepskiej kopii, w dodatku z angielskimi napisami dla niesłyszących,
jako pierwszy dzieciak w mojej klasie. Do tamtej pory zdążyłem się w nim
zakochać, a także zarazić tą miłością kilku kolegów, urządzając u mnie w domu
prywatne projekcje video, którym towarzyszył niekłamany zachwyt. A tu nagle się okazuje, że zdążył powstać drugi! I zaraz
wejdzie do polskich kin, czego pierwszy chyba nie doczekał! Niestety nie gra
w nim "Arnolt Szfajceneger", wtedy mój ulubiony aktor, ale za to
zastępuje go Danny Glover z Koloru purpury Spielberga i Zabójczej broni
Donnera. Czyli nie jest źle! Co prawda, pod zdjęciem był w założeniu autora zniechęcający
tekst – raczej nie pełna recenzja, pewnie tylko taka wstępna impresja redaktora
rozczarowanego po przedpremierowym pokazie. Mówiła coś tam o płytkości
scenariusza, o epatowaniu sadyzmem i efektami specjalnymi, a kończyła się
wnioskiem, że film utrafi wyłącznie w niewysublimowane gusta kogoś, kto
oczekuje od rozrywki pozbawionych smaku aktów przemocy, dokonywanych za pomocą
coraz bardziej wymyślnych narzędzi zbrodni. Takich jak owa absolutnie
hipnotyzująca włócznia, będąca idealną ilustracją tych wszystkich zarzutów,
które akurat dla mnie odpychająco nie brzmiały.
Bo nietrudno się
domyślić, że takim niewybrednym widzem byłem właśnie ja. Jedyną rzeczą mogącą
konkurować z horrorem i science fiction
była w moim odczuciu hybryda obu gatunków. (Tutaj spora część fanów cyklu może
się nie zgodzić, ale dla mnie Predator
i Predator 2 zawsze były w pierwszej
kolejności horrorami, a dopiero potem sensacją.) Wiedziałem już, że ten film
bezdyskusyjnie muszę obejrzeć i to koniecznie w kinie. Rozumiałem też, że
prawdopodobnie będzie to najlepszy seans wszech czasów. Pomyślcie tylko: sezon
na ludzi ponownie się rozpoczyna! Tym razem w asfaltowej dżungli, co może się
okazać odświeżającą zmianą scenerii. Predator wrócił! I nie opuści naszej
planety bez bogatej kolekcji czaszek.
Pewnie trochę trudno to
zrozumieć, ale w całej tej ekscytacji zupełnie zapomniałem o wyroku, który
dopiero co na mnie zapadł. Nie do końca wiem jak to możliwe, ale mój rozgorączkowany
umysł odleciał z tego smutnego szpitala gdzieś daleko. W ogóle nie myślałem o
chorobie, myślałem o nieubłaganych Yautja, polujących na istoty ludzkie dla trofeów!
Nie fantazjowałem już o ucinaniu pięt, byłem skupiony na dekapitacjach! Nie
pamiętałem o rentgenach moich stóp, bo wyobrażałem sobie Hish, z pomocą
termowizji śledzących kolejne ofiary! Słowem: wsiąkłem. Przyszłość zaczęła
rysować się w dużo jaśniejszych barwach. Teraz było już na co czekać, i to z
nadzieją na dobrą zabawę. Która okazała się dużo lepsza, niż się spodziewałem.
Nie zamierzam tu pisać
recenzji filmu Predator 2
(przynajmniej nie tym razem), ale kilka słów się należy. Do kina zabrała mnie
starsza siostra, choć pewnie potem tego żałowała. Wątpię, żeby przeczuwała
jakiego rodzaju rozrywką okaże się to dzieło. O ile się orientuję, nie
gustowała nigdy w brutalnym kinie, zwłaszcza takim spod znaku horroru i SF, nie
rozumiem więc dlaczego wybrała się ze mną akurat na historyjkę o zabójczym
kosmicie. Dokładnie już tego nie pamiętam, ale domyślam się, że prawdopodobnie
wierciłem o to dziurę w brzuchu i jej, i matce, aż tej ostatniej nie pozostało
nic innego jak tylko kazać córce wziąć braciszka do kina. Kto wie, może moja
siostra sądziła, że będzie to jakiś kameralny dramat fantastyczno-naukowy
dotykający tematu kontaktu z przedstawicielami innej cywilizacji? Rozwijająca
intelektualno-emocjonalnie opowieść o obcowaniu z nieznanym? Może coś jak 2001: Odyseja kosmiczna, którą
usiłowaliśmy obejrzeć całą rodzinką w telewizji kilka lat wcześniej i
zasnęliśmy z nudów?
Jeśli tak, to rozczarowała
się srodze. Próżno w uniwersum Predatora szukać wysmakowanych wizji
plastycznych, chyba że są dla kogoś takowymi liczne strzelaniny, eksplozje,
wyprute flaki albo widok człowieka obdartego ze skóry. Nie znajdzie się też
tajemniczego Monolitu, symbolizującego co tylko chce wpatrzony w niego widz, a
zamiast tego można ujrzeć wycinanie serca na żywca. Ale też i przewrotną
pochwałę równości: Murzyni, Latynosi i biali giną na ekranie w sposób równie
paskudny, bo Yautja najwidoczniej są zdecydowanymi zwolennikami rasowego
równouprawnienia. (Nie wspominając o tym, że czarnoskóry był grający
Predatora już drugi raz Kevin Peter Hall.)
To także film, w którym
nie brakuje absolutnie rynsztokowej wulgarności, co bardzo dobrze wychowanej siostrze
również raczej nie przypadło do gustu. Przoduje w owym procederze chyba Bill
Paxton – Jerry, młody policjant z kontrowersyjnym poczuciem humoru – choćby
kwitując humorzaste zachowanie pięknej Leony, granej przez Marię Conchitę Alonzo,
dosadnymi słowami: "Czy ta suka ma cieczkę?", albo opowiadając swój
genialny dowcip o brudnych majtkach. Zresztą, Glover jako porucznik Harrigan,
nie pozostaje daleko w tyle. Na przykład kiedy szef oznajmia mu swoją – znaną z
tysięcy amerykańskich filmów – decyzję w związku ze śledztwem: "Masz współpracować
z FBI", twardy gliniarz rzuca bez ogródek "Czyli chcesz uciąć mi
kutasa i wsadzić mi go w dupę." A skoro już o tym mowa: Gary Busey
(którego już uwielbiałem za Kingowską Srebrną kulę) w roli równie bezkompromisowego agenta federalnego Keyesa jest
najjaśniejszym punktem całego przedsięwzięcia. Nie stroni od agresji werbalnej
i czynnej, nie daje sobie w kaszę dmuchać, a jego potyczki z Gloverem to po
prostu miód dla oczu i uszu. Przaśne i drastyczne kino w sam raz dla uwielbiającego
silne wrażenia dziesięciolatka, choć niejednemu psychologowi dziecięcemu takie
twierdzenie postawiłoby pewnie włosy na głowie.
Żeby zanadto się nad
tym wszystkim nie rozwodzić: siostra była zszokowana i zgorszona rozgrywającym
się na jej oczach spektaklem, ja – nieziemsko wręcz zachwycony. Predator 2 wyszedł naprzeciw wszystkim
moim filmowym oczekiwaniom. Był dynamiczny, okrutny, świetnie zrobiony,
widowiskowy, trzymał w napięciu jak diabli. Świetnie podtrzymywał styl
poprzednika i jeszcze go rozwijał. Podchwytywał jego tempo, a nawet je
zwiększał. Jeśli dodać jeszcze, że siedziałem w pierwszym rzędzie, a wszystkie
spektakularne sekwencje wręcz wylewały się krwawymi falami z ekranu, porywając
mnie ze sobą, staje się jasne, że ten seans, a także poprzedzająca go lektura
wspomnianej gazety, okazały się więcej niż tylko jednorazowym odwróceniem uwagi
od koszmaru mojego osobistego życia. Nauczyły mnie one arcyważnej rzeczy. I to
właśnie nią pragnę się tutaj podzielić.
Od razu zaznaczam – nie
mam na myśli czegoś tak banalnego jak to, że wciągająca rozrywka może odpędzić
smutek, albo że zawsze warto mieć nadzieję na fajną przyszłość. No, może do
pewnego stopnia, ale to tylko tak przy okazji, istotniejszy był inny wniosek. Zrozumiałem
wtedy, że znalezienie sobie jakiegoś hobby (albo jego intensywna kontynuacja,
bo przecież to nie był mój start w tej dziedzinie) może dosłownie uratować
życie. Wybawić od pogrążenia się w otchłani rozpaczy, fatalistycznej
autoanalizy w obliczu nieporuszalnej skały. Nie chodzi tutaj oczywiście o
obsesyjne oglądanie jednego filmu na okrągło, Predator 2 był jedynie katalizatorem pewnych przemian. Czekało na
mnie przecież mnóstwo innych krwawych opowieści z szeroko pojmowanej fantastyki
i innych gatunków. Wracałem do niego wielokrotnie, i nie raz jeszcze będę
wracał, ale ważniejsze było to czego się przy tej okazji dowiedziałem o życiu. Potem,
gdy utknąłem już na nauczaniu indywidualnym, gdzie miałem pozostać przez,
bagatela, cztery lata, bardzo przydało mi się to doświadczenie. Owszem, byłem
unieruchomiony, można powiedzieć okulawiony przez chorobę, spędziłem kilka lat
w łóżku jako zakładnik martwicy kości, kompletnie straciłem wtedy jeszcze
całkiem niezłą kondycję, roztyłem się jak cholera. Cud, że nie nabawiłem się ciężkiej
fobii społecznej, co byłoby oczywistym następstwem takiej sytuacji. Za
wyjątkiem jednego kolegi, opuścili mnie wszyscy przyjaciele. Trudno mieć o to
do nich pretensje, bo w końcu kto miałby ochotę regularnie odwiedzać kogoś, kto
ciągle leży pod pierzyną, ma często twarz spuchniętą od płaczu, a poza tym co
chwila pojękuje i podskakuje z bólu? Zostały mi natomiast książki, filmy,
komiksy, w dużym stopniu też gry, a wszystko to wciągałem w masowych ilościach.
I bezustannie miałem ochotę na więcej. Nie po to, żeby poprawić sobie humor,
ale żeby zapomnieć.
Wiem, wiem, niejeden
człowiek powie, że zapominanie o kłopotach to metoda wcale nie dobra, bo
przecież to tylko ucieczka od rzeczywistości, co nigdy nie wychodzi na dobre.
Że problem można rozwiązać jedynie poprzez zmierzenie się z nim, a żeby się z
czymś mierzyć, trzeba patrzeć temu czemuś prosto w oczy. Jednak w sytuacji
nieuleczalnej (choć przejściowej) choroby takie odważne spoglądanie w jej
ropiejące, złowrogo łypiące ślepia raczej niewiele pomoże, prawda? Bo niby co
można z tym zrobić? Ona i tak odejdzie dopiero gdy zechce. (Co może potrwać
potwornie długo: ćwierć wieku mija od tamtej wizyty w Omedze, a ja nadal miewam
silne bóle reumatyczne, ilekroć szykuje się zmiana pory roku. Moje kości dają
lepszą prognozę pogody niż niejeden meteorolog.) Trwanie w poczuciu
jakże przeogromnej niesprawiedliwości też niewiele da, bo po co komu takie
życie w niekończącym się rozgoryczeniu? Cóż było robić: wybrałem zapomnienie. W
dodatku działające tylko czasami, przecież choroba doskonale wiedziała jak mi o
sobie przypomnieć – ból to posłaniec cholernie dobry do przynoszenia złych
wiadomości.
Ale kiedy się udawało, to się udawało. Najlepszym dowodem niech będzie fakt, że lepiej pamiętam z tamtych czasów dostarczane mi przez matkę i siostrę tony książkowych, filmowych i komiksowych opowieści maści wszelakiej (głównie horror i SF, ale i wiele innych), niż zmagania z objawami Haglunda. Tak, czasem przetaczają mi się przez głowę wspomnienia o budzeniu się w środku nocy z krzykiem, rzucaniu się na łóżku w atakach porażającego bólu, pamiętam utraty przytomności, histeryczne ślinotoki, bełkotanie jak w obłędzie, ale widzę to jak za mgłą. Takie koszmarne sny z poprzedniego wcielenia. Na pierwszym planie w pamięci jest czytanie setek horrorów, oglądanie licznych widowisk science fiction, płakanie ze śmiechu na wielu komediach…
Ale kiedy się udawało, to się udawało. Najlepszym dowodem niech będzie fakt, że lepiej pamiętam z tamtych czasów dostarczane mi przez matkę i siostrę tony książkowych, filmowych i komiksowych opowieści maści wszelakiej (głównie horror i SF, ale i wiele innych), niż zmagania z objawami Haglunda. Tak, czasem przetaczają mi się przez głowę wspomnienia o budzeniu się w środku nocy z krzykiem, rzucaniu się na łóżku w atakach porażającego bólu, pamiętam utraty przytomności, histeryczne ślinotoki, bełkotanie jak w obłędzie, ale widzę to jak za mgłą. Takie koszmarne sny z poprzedniego wcielenia. Na pierwszym planie w pamięci jest czytanie setek horrorów, oglądanie licznych widowisk science fiction, płakanie ze śmiechu na wielu komediach…
… no i ON. Uzbrojony w
teleskopową włócznię, tnący wszystko na swojej drodze elektroniczny dysk-bumerang,
szpony, których mógłby mu pozazdrościć sam Wolverine, i jeszcze kilka innych
gadżetów. Preferujący niewidzialność kolekcjoner ohydnych trofeów, wśród
których nie brakuje charakterystycznej, długaśnej czaszki starego dobrego
Aliena. Kosmiczny łowca, o nie do końca logicznym dla człowieka kodeksie
honorowym, nie zabijający nieuzbrojonych cywili, skłonny oszczędzić ciężarną
samicę, ale jednocześnie gotów popełnić nuklearne seppuku, jeśli zajdzie taka
potrzeba. Właśnie on. Predator. A dokładniej: Predator
2. Film, który zmienił moje życie. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało. Film, który
nauczył mnie, że każdy człowiek sam wybiera na których aspektach swojej egzystencji
się skupi. Podejmuje decyzję, czy zająć się życiem, czy umieraniem. Radością
czy bólem. Samospełnieniem czy samoudręką. Film, który w pokrętny sposób sprawił, że narodziłem
się na nowo. A także film, w którym można się do woli napatrzeć na wyrywanie pieprzonych
kręgosłupów. No a komu się to, kurwa, nie podoba?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz