środa, 23 września 2015

O tym, jak Predator 2 zmienił moje życie.

Kinowe inkarnacje Predatora nie mają dużego szczęścia. Po ogromnym sukcesie finansowym i artystycznym pierwszego filmu oczekiwania względem kontynuacji były ogromne, co chyba jest zrozumiałe. Musiały jednak minąć trzy długie lata zanim wielbiciel galaktycznego safari powrócił na wielki ekran. W tym czasie koniunkturę nakręcało rozszerzenie tej "marki", podówczas składające się z kilku komiksów, a także raptem jednej książki i jednej gry komputerowej. Kiedy jednak wreszcie odbyła się premiera drugiej części, większość widzów i recenzentów wydała z siebie jęk zawodu. Jak to, nie ma Schwarzeneggera? Jak to, nie ma dżungli? I to ma być ten nowy Predator, na którego wszyscy czekali? Pierwszy wysokobudżetowy film Stephena Hopkinsa, reżysera świeżo po (również chłodno przyjętym) Koszmarze z ulicy Wiązów 5, okazał się ogromnym rozczarowaniem finansowym i artystycznym, a sama seria (nie licząc krzyżówek z Obcymi) miała nie doczekać się kolejnej odsłony jeszcze przez dwadzieścia lat. A i wtedy nie udało się spełnić oczekiwań: Predators to film zaledwie przeciętny. Winą za taki stan rzeczy tradycyjnie i dość zgodnie obarcza się właśnie fiasko Predatora 2. Są jednak na tym świecie ludzie, którzy nie tylko uważają go za skandalicznie niedoceniany klasyk kina, ale wręcz uwielbiają. Powiedziałbym nawet, że dużo mu zawdzięczają. Więcej niż ktokolwiek by się spodziewał.