Każdy kto interesuje się horrorami o demonicznych zjawiskach zna takie
tytuły jak Przeklęty aż do śmierci, Dusze w czerni, Moja mroczna obsesja czy Gdy
nadchodzi ciemność. Z pewnością też zna Martina Candlestone’a i Irvinga
McPhersona, jako że to oni zawsze byli najgorętszymi nazwiskami w tym
podgatunku. Z jakiegoś powodu jednak wielbiciele kina spod znaku mrocznej magii
nie wspominają zbyt często przedwcześnie zmarłego Paula Apreelhusa i jego
magnum opus – arcydzieła okultystycznej grozy, znanego w Polsce (wyłącznie na
kasetach, niestety) jako Pożeracz Dusz.
Jak dla wielu fanów, także dla mnie przygoda z tym filmem zaczęła się całkowicie niewinnie i przypadkowo: jako dzieciak mniej więcej dziesięcioletni, buszowałem sobie w dziale horrorów miejscowej wypożyczalni, kiedy moim oczom ukazała się TA okładka. Dziś oczywiście raczej śmiesząca swoim wyjątkowo krzykliwym kiczem, wtedy jednak stawiała włosy na głowie – demoniczna twarz, szczerząca się złowrogim uśmiechem, wszędzie krew, niepokojąco zielonkawe niebo... Od razu było wiadomo, że muszę owo coś wziąć w ręce i jak najszybciej obejrzeć.
