poniedziałek, 23 maja 2011

Żywe Trupy.

     Sam nie wiem czemu tak uwielbiam zombie.
Pochłaniam nie tylko filmy, ale także książki, komiksy i gry komputerowe poruszające tę tematykę. Słucham również dużo death metalu, gatunku muzycznego, w którym teksty o zombie bynajmniej nie są rzadkością. Od dziecka raczę się tymi obrzydliwymi historiami w dużych ilościach i mam wrażenie, że zamiast się nimi nudzić, lubię je coraz bardziej. Zawsze dysponuję obszerną listą horrorów o żywych trupach do obejrzenia, mam do zakupienia dziesiątki komiksów na ten temat, książek też jest stanowczo zbyt wiele, żeby się wyrobić czasowo z przekopaniem się przez wszystkie ciekawsze pozycje. No po prostu obłęd.

     Ale skąd się wzięła ta obsesja?
     Niektórzy znajomi twierdzą, że przyczyną może być fakt, że wiele bliskich mi osób zmarło przedwcześnie, a ja nie przeszedłem odpowiedniej żałoby i nie pogodziłem się z tym. Wgapianie się w żywe trupy, mówią, daje mi takie podświadome, złudne wrażenie, że umarli mogą powrócić, i że jeszcze się spotkamy w tym życiu. Brzmi to dość upiornie, zupełnie jakbym rzeczywiście pogrążał się w obłędzie. To wytłumaczenie zdecydowanie odrzucam.
     Pewna koleżanka - katoliczka - zasugerowała, że skoro mity o ożywieńcach biorą początek w Biblii, moje zainteresowanie tematem może być jakimś utajonym przejawem wiary i nadziei w zmartwychstanie. Będąc zdeklarowanym ateistą i antyklerykałem, uwielbiającym szargać wszelkie świętości, na taką sugestię również się nie zgadzam. Co nie znaczy, że nie zamierzam od czasu do czasu złośliwie nazywać religii chrześcijańskiej "kultem św. Zombie". W końcu lubię szerzyć obrazoburcze i świętokradcze herezje jak każdy inny trzeźwo myślący człowiek.
     Inni ludzie zaś twierdzą, że nie mam smaku i zajmuję się głupotami. Ta interpretacja z oczywistych przyczyn także mi nie pasuje.
     Co więc sprawia, że tak przepadam za widokiem powłóczących nogami, pojękujących, gnijących, ohydnych stworów o często niekompletnych ciałach, wpatrujących się w każdego człowieka pełnymi nieokiełznanego głodu oczami, które, rzecz jasna, nierzadko zwisają z oczodołów na resztkach nerwów? Chyba po prostu ta ich niewyczerpana determinacja, każąca dążyć nieubłaganie do celu. Którym jest człowiek, a raczej jego apetyczne ciało. Na ogół mózg, możliwie jak najświeższy. Koncepcja epidemii żywych trupów bowiem wydaje mi się być całkiem dobrym odzwierciedleniem apokaliptycznej klęski żywiołowej, na różnych poziomach.
     Spójrzmy bliżej: upada rząd, armia nie jest w stanie odeprzeć fali ataku, nie ma lekarstwa ani szczepionki, kończą się żywność, baterie, paliwo, wysiada elektryczność, pada internet, słowem - koniec cywilizacji. Taka katastrofa musi obudzić w ludziach najgorsze instynkty, sprowadzić ich do poziomu niemal kompletnego zezwierzęcenia, odrzeć ich z cywilizacyjnego "lukru", tym samym ukazując ich prawdziwe oblicze. Ludzie stają się wtedy gorsi niż zombie, bo one nie są tak naprawdę złe (ani dobre), są jedynie manifestacją chaosu, rozpadu, katastrofy - po prostu apokalipsy. One po prostu SĄ, a co z tego ich pojawienia się wyniknie dla jeszcze nie zarażonych zombifikacją osób jest, jak dla mnie, właśnie tym najciekawszym aspektem całej "mitologii" żywych trupów. To - i możliwe jak najbardziej przekonywająca charakteryzacja umarlaków. Zwłaszcza te nadgniłe, rozpadające się części ciała...
     Jestem świadom tego, że stwierdzenie "horror o zombie zmusił mnie do refleksji" może brzmieć idiotycznie, ale tak naprawdę niewiele mnie to obchodzi. Uwielbiam ten temat i już! I dobrze wiem, że da się za jego pośrednictwem powiedzieć w fajny sposób dużo ważnych i ciekawych rzeczy o świecie i o ludziach w czasie kryzysu. Bo oprócz ogromnego potencjału na tzw. "głębokie treści"czy "komentarz społeczny", opowieści o nieumarłych mięsożercach to dla mnie po prostu znakomita rozrywka, która w przypadku najwybitniejszych dzieł potrafi zarówno mocno przerazić i zniesmaczyć, jak i skłonić do myślenia.

Brak komentarzy: