niedziela, 8 lutego 2015

Timebomb. Zegarmistrz życia i śmierci.

W odróżnieniu od Marka Hamilla, Michaela Biehna nie da się nazwać aktorem jednej roli, ale z pewnością nie można go określić aktorem wielu ról. Jeśli zabrać z jego filmografii wkład Jamesa Camerona, niewiele interesujących rzeczy zostanie, a jeszcze mniej – z wyjątkiem Tombstone czy Twierdzy – można nazwać sukcesami finansowymi i artystycznymi. Nie zmienia to jednak faktu, że może się poszczycić kilkoma niezłymi osiągnięciami, które niestety mało kogo obchodzą. Choćby takie Komando Foki, całkiem porządny film wojenny, idealny wręcz dla fanów Call of Duty, albo Siódmy znak, zapomniany już, nienajgorszy horror teologiczny. Teraz do tej listy mogę dopisać Bombę zegarową (1991) Aviego Neshera – w pełni funkcjonalny mariaż niskobudżetowego kina sensacyjnego i science fiction. Z przewagą tego pierwszego.

Eddy Kay nie może narzekać na nadmiernie ekscytujące życie: prosty zegarmistrz na co dzień zmaga się z nakręcaniem starych zegarków i to by było na tyle. Nękające go często nocne koszmary – pełne nagości i przemocy – są jedynym urozmaiceniem, które przez lata starał się ignorować. Teraz jednak jest już tak przemęczony majakami, prześladującymi go nawet w dzień, że postanawia zasięgnąć porady pięknej pani psycholog (w tej roli optymalnie opalona na całym ciele Patsy Kensit), która niedawno dołączyła do grona jego klientów. Grzebanie w otchłani podświadomości podpowiada mu, że przeszłość może być inna niżby się zdawało. Tego samego zdania są tajemniczy agenci usiłujący od tej pory zlikwidować Eddy'ego na przeróżne sposoby. Spanikowany zegarmistrz porywa terapeutkę i wyrusza wraz z nią w podróż, mającą na celu odkrycie tajemnicy swojej tożsamości, a rządowi zabójcy cały czas depczą im po piętach.

Time Runner. More like Time Crawler.

Mark Hamill wielokrotnie był nazywany aktorem jednej roli, co być może jest trochę krzywdzące, ale i na pewno nie bardzo odległe od prawdy. Po pewnej trylogii jego kariera nie poszybowała pod niebo, zamiast tego oscylując między niskobudżetowymi gniotami i bardzo dobrym voice actingiem w niejednej kreskówce. Można w filmografii Hamilla znaleźć kilka (niemal) perełek, na przykład Worek na zwłoki i Wioskę przeklętych mojego ukochanego reżysera, Nocną eskapadę z Michaelem Dudikoffem, czy kultową tu i ówdzie Mutronikę. Gdzie jednak plasuje się taki Uciekinier w czasie (1993)? Odpowiedź brzmi: niestety, zaledwie w strefach średnich.

Jest rok 2022, a ludzkość radzi sobie całkiem nieźle. Rozbrojenie nuklearne, głównie za sprawą absolutnie wpływowego Prezydenta Świata, niemal całkiem już się dokonało, panuje dobrobyt, zaawansowane stacje kosmiczne krążą sobie wokół Ziemi, aż tu nagle – Obcy atakują! No i klops: obrona praktycznie nie istnieje, prucie do UFO z broni konwencjonalnej mija się z celem, gatunek ludzki staje więc na krawędzi zagłady. Ostatnią  nadzieją jest Michael Raynor, który cudem uniknąwszy likwidacji z rąk kosmitów, sprytnie wskakuje w wormhole, bardzo wygodnie wiszący sobie nieopodal w kosmosie, i przenosi się w czasie do zamierzchłej przeszłości – roku 1992. Wcale nie zostaje przyjęty na starych śmieciach z szeroko otwartymi ramionami: zaczynają za nim węszyć sadystyczni agenci rodem z Archiwum X, nie wiedzieć czemu lubiący miażdżyć ludziom głowy. Mają miejsce także inne ciekawe rzeczy: choć akurat nasz bohater jeszcze się nawet nie narodził, to już przyszły prezydent Neila poczyna sobie na scenie politycznej jako senator coraz śmielej.