Film Pojedynek na szosie z pewnością jest
bardziej znany niż opowiadanie Richarda Mathesona, ale niezależnie od tego ta
prosta historia doczekała się wielu naśladownictw. Moje ulubione to fenomenalny
Autostopowicz i Gry na drodze, ale ten koncept nie zawsze był wykorzystywany przez
filmowców o tak dużych artystycznych ambicjach. Po eksplozji popularności
slasherów widzowie doczekali się też bardziej młodzieżowych przeróbek klasyku
Spielberga. Jedną z nich jest nieprawdopodobnie niskobudżetowa Fatamorgana (1990).
Po raz kolejny muszę
napisać: grupka młodzieży w ramach wypoczynku postanawia wyjechać na malownicze
pustkowie. Są młodzi, piękni i beztroscy, a na miejsce urlopowania wybierają
coś nieco oryginalniejszego niż zwykle – pustynię. Nie zdają sobie sprawy, że
cały czas są obserwowani przez tajemniczego człowieka w czerni, pomykającego po
okolicy w czarnym pick-upie. Bynajmniej nie ma on dobrych zamiarów – inaczej po
co wybierałby ten kolor – i szybko przystępuje do swojej ulubionej zabawy. Jest
nią oczywiście zabijanie każdego człowieka jaki mu się na tej pustyni nawinie.
A sposobów na to całe zabijanie to ci u niego dostatek. Wygarnięcie w plecy ze strzelby, poderżnięcie nożem gardła, rozpruwanie na sztuki łańcuchami, a najdziwniejszy z tego wszystkiego (i jakimś cudem chyba najmniej efektowny) jest granat ręczny. Oprócz tego używa jeszcze do zabicia kogoś strzały, ale bez łuku – od razu kłania się Piątek 13-go (zresztą puenta też coś tym filmem zalatuje). Czyli urozmaicenie niby jest, a jednak się trochę ciągnie, odstępy między krwawymi sekwencjami zdają się trwać wieczność.
Dobrze, że pomiędzy nimi jest cokolwiek, czym można się zająć. Otóż Mirage posiada najważniejszą po efektownych scenach śmierci zaletę: w miarę zajmujące postacie. Nie są to oczywiście jakieś złożone konstrukcje charakterologiczne, ale przynajmniej sprawiają wrażenie istot ludzkich, a nie kukieł do ćwiczenia celności. Na przykład jeden z chłopaków ma jakieś egzystencjalne ciągoty i zdarza mu się wygłaszać tyrady o płaszczyznach egzystencji (co jest nieomylną oznaką, że sam niebawem przeniesie się z jednej na drugą). Inny z kolei przyjeżdża w towarzystwie nowej dziewczyny, podczas gdy w grupce jest jego poprzednia partnerka z kolejnym chłopakiem. Oboje nadal coś do siebie czują. Niby taki banał, a jednak ich intymne rozmowy na temat wspólnej przeszłości noszą znamiona jakiegoś ludzkiego dramatu, nie brzmią plastikowo. Jest kilka takich drobiazgów, które dodają nieco realizmu i (przynajmniej pod tym względem) stawiają Mirage nieco ponad większością przeciętnych slasherów. A jednocześnie: zamglone zdjęcia, dziwna, choć bardzo prosta muzyka i niekiedy zastanawiający montaż sprawiają, że film od pierwszych ujęć ma trochę nierzeczywisty charakter, majaczący na krawędzi snu i jawy, tym samym dorastając do swego tytułu. Nie są to cechy często spotykane wśród młodzieżowych historyjek o seryjnych mordercach.
A sposobów na to całe zabijanie to ci u niego dostatek. Wygarnięcie w plecy ze strzelby, poderżnięcie nożem gardła, rozpruwanie na sztuki łańcuchami, a najdziwniejszy z tego wszystkiego (i jakimś cudem chyba najmniej efektowny) jest granat ręczny. Oprócz tego używa jeszcze do zabicia kogoś strzały, ale bez łuku – od razu kłania się Piątek 13-go (zresztą puenta też coś tym filmem zalatuje). Czyli urozmaicenie niby jest, a jednak się trochę ciągnie, odstępy między krwawymi sekwencjami zdają się trwać wieczność.
![]() |
| Oto znak postępu: jeszcze jakiś czas temu dostałby maczetą w łeb. |
Dobrze, że pomiędzy nimi jest cokolwiek, czym można się zająć. Otóż Mirage posiada najważniejszą po efektownych scenach śmierci zaletę: w miarę zajmujące postacie. Nie są to oczywiście jakieś złożone konstrukcje charakterologiczne, ale przynajmniej sprawiają wrażenie istot ludzkich, a nie kukieł do ćwiczenia celności. Na przykład jeden z chłopaków ma jakieś egzystencjalne ciągoty i zdarza mu się wygłaszać tyrady o płaszczyznach egzystencji (co jest nieomylną oznaką, że sam niebawem przeniesie się z jednej na drugą). Inny z kolei przyjeżdża w towarzystwie nowej dziewczyny, podczas gdy w grupce jest jego poprzednia partnerka z kolejnym chłopakiem. Oboje nadal coś do siebie czują. Niby taki banał, a jednak ich intymne rozmowy na temat wspólnej przeszłości noszą znamiona jakiegoś ludzkiego dramatu, nie brzmią plastikowo. Jest kilka takich drobiazgów, które dodają nieco realizmu i (przynajmniej pod tym względem) stawiają Mirage nieco ponad większością przeciętnych slasherów. A jednocześnie: zamglone zdjęcia, dziwna, choć bardzo prosta muzyka i niekiedy zastanawiający montaż sprawiają, że film od pierwszych ujęć ma trochę nierzeczywisty charakter, majaczący na krawędzi snu i jawy, tym samym dorastając do swego tytułu. Nie są to cechy często spotykane wśród młodzieżowych historyjek o seryjnych mordercach.
Także sama produkcja
nie należała do typowych. Z jednej strony bowiem są filmy, które z przyczyn
budżetowych miały skromną ekipę, a z drugiej jest coś takiego jak Mirage: dziełko wykonane praktycznie niemal
całkiem przez jedną rodzinę. Reżyserią i muzyką zajął się Bill Crain,
napisawszy scenariusz z Michaelem Crainem, a wspomagał ich Brian Crain,
odpowiedzialny za dźwięk. Wziąwszy pod uwagę ekstremalnie tani wygląd całości,
nie było to podyktowane wyjątkowo nikczemnym nepotyzmem do potęgi, a hiperoszczędnością.
Wybór miejsca akcji też: owszem, pustynia to oryginalna sceneria, jaką niewiele
slasherów może się poszczycić, ale przy tym łączne koszty scenografii,
oświetlenia i pozwoleń na filmowanie musiały być równe zeru. Podobnie jak suma
gaży dla aktorów (jeśli w ogóle jakieś honorarium otrzymali) – przed kamerą
wystąpiło raptem siedem osób, plus jeszcze jeden głos zza kadru, ale może był
to ktoś z pozostałych.
Czyli jest to klasyczny przypadek ekonomii spod znaku "zrobić coś z niczego" i okazało się, że to "coś" jest całkiem nienajgorszym slasherem. Jak wiele filmów z tego gatunku, które miały pecha pojawić się na przełomie lat 80. i 90., kiedy to popyt był już znikomy, także i ten zaginął w akcji. Sam pamiętam, że za nowości często wpadał mi w ręce jako kaseta dystrybucji Elgazu, ale nigdy go nie wypożyczyłem, zniechęcony nieciekawą okładką. Dlatego podoba mi się ten cały maraton, bo ułatwia nadrobienie chociażby takiej zaległości.
![]() |
| Nie, tego pana nie liczymy jako aktora. |
Czyli jest to klasyczny przypadek ekonomii spod znaku "zrobić coś z niczego" i okazało się, że to "coś" jest całkiem nienajgorszym slasherem. Jak wiele filmów z tego gatunku, które miały pecha pojawić się na przełomie lat 80. i 90., kiedy to popyt był już znikomy, także i ten zaginął w akcji. Sam pamiętam, że za nowości często wpadał mi w ręce jako kaseta dystrybucji Elgazu, ale nigdy go nie wypożyczyłem, zniechęcony nieciekawą okładką. Dlatego podoba mi się ten cały maraton, bo ułatwia nadrobienie chociażby takiej zaległości.
Ocena: 6/10.
Wnioski:
- główny motyw w muzyce cały czas przypominał mi Golema Piotra Szulkina – to jest dopiero dziwne skojarzenie,
- nie rozumiem dlaczego w realizacji filmu nie brali udziału Thomas Crain, John Crain, Steven Crain, Robert Crain, Peter Crain i Norman Crain – czyżby byli zajęci?



Brak komentarzy:
Prześlij komentarz