niedziela, 12 października 2014

11 października. Barra edinazzu.

Film Pojedynek na szosie z pewnością jest bardziej znany niż opowiadanie Richarda Mathesona, ale niezależnie od tego ta prosta historia doczekała się wielu naśladownictw. Moje ulubione to fenomenalny Autostopowicz i Gry na drodze, ale ten koncept nie zawsze był wykorzystywany przez filmowców o tak dużych artystycznych ambicjach. Po eksplozji popularności slasherów widzowie doczekali się też bardziej młodzieżowych przeróbek klasyku Spielberga. Jedną z nich jest nieprawdopodobnie niskobudżetowa Fatamorgana (1990).

Po raz kolejny muszę napisać: grupka młodzieży w ramach wypoczynku postanawia wyjechać na malownicze pustkowie. Są młodzi, piękni i beztroscy, a na miejsce urlopowania wybierają coś nieco oryginalniejszego niż zwykle – pustynię. Nie zdają sobie sprawy, że cały czas są obserwowani przez tajemniczego człowieka w czerni, pomykającego po okolicy w czarnym pick-upie. Bynajmniej nie ma on dobrych zamiarów – inaczej po co wybierałby ten kolor – i szybko przystępuje do swojej ulubionej zabawy. Jest nią oczywiście zabijanie każdego człowieka jaki mu się na tej pustyni nawinie.

A sposobów na to całe zabijanie to ci u niego dostatek. Wygarnięcie w plecy ze strzelby, poderżnięcie nożem gardła, rozpruwanie na sztuki łańcuchami, a najdziwniejszy z tego wszystkiego (i jakimś cudem chyba najmniej efektowny) jest granat ręczny. Oprócz tego używa jeszcze do zabicia kogoś strzały, ale bez łuku – od razu kłania się Piątek 13-go (zresztą puenta też coś tym filmem zalatuje). Czyli urozmaicenie niby jest, a jednak się trochę ciągnie, odstępy między krwawymi sekwencjami zdają się trwać wieczność.


Oto znak postępu: jeszcze jakiś czas temu dostałby maczetą w łeb.

Dobrze, że pomiędzy nimi jest cokolwiek, czym można się zająć. Otóż Mirage posiada najważniejszą po efektownych scenach śmierci zaletę: w miarę zajmujące postacie. Nie są to oczywiście jakieś złożone konstrukcje charakterologiczne, ale przynajmniej sprawiają wrażenie istot ludzkich, a nie kukieł do ćwiczenia celności. Na przykład jeden z chłopaków ma jakieś egzystencjalne ciągoty i zdarza mu się wygłaszać tyrady o płaszczyznach egzystencji (co jest nieomylną oznaką, że sam niebawem przeniesie się z jednej na drugą). Inny z kolei przyjeżdża w towarzystwie nowej dziewczyny, podczas gdy w grupce jest jego poprzednia partnerka z kolejnym chłopakiem. Oboje nadal coś do siebie czują. Niby taki banał, a jednak ich intymne rozmowy na temat wspólnej przeszłości noszą znamiona jakiegoś ludzkiego dramatu, nie brzmią plastikowo. Jest kilka takich drobiazgów, które dodają nieco realizmu i (przynajmniej pod tym względem) stawiają Mirage nieco ponad większością przeciętnych slasherów. A jednocześnie: zamglone zdjęcia, dziwna, choć bardzo prosta muzyka i niekiedy zastanawiający montaż sprawiają, że film od pierwszych ujęć ma trochę nierzeczywisty charakter, majaczący na krawędzi snu i jawy, tym samym dorastając do swego tytułu. Nie są to cechy często spotykane wśród młodzieżowych historyjek o seryjnych mordercach.

Także sama produkcja nie należała do typowych. Z jednej strony bowiem są filmy, które z przyczyn budżetowych miały skromną ekipę, a z drugiej jest coś takiego jak Mirage: dziełko wykonane praktycznie niemal całkiem przez jedną rodzinę. Reżyserią i muzyką zajął się Bill Crain, napisawszy scenariusz z Michaelem Crainem, a wspomagał ich Brian Crain, odpowiedzialny za dźwięk. Wziąwszy pod uwagę ekstremalnie tani wygląd całości, nie było to podyktowane wyjątkowo nikczemnym nepotyzmem do potęgi, a hiperoszczędnością. Wybór miejsca akcji też: owszem, pustynia to oryginalna sceneria, jaką niewiele slasherów może się poszczycić, ale przy tym łączne koszty scenografii, oświetlenia i pozwoleń na filmowanie musiały być równe zeru. Podobnie jak suma gaży dla aktorów (jeśli w ogóle jakieś honorarium otrzymali) – przed kamerą wystąpiło raptem siedem osób, plus jeszcze jeden głos zza kadru, ale może był to ktoś z pozostałych.


Nie, tego pana nie liczymy jako aktora.

Czyli jest to klasyczny przypadek ekonomii spod znaku "zrobić coś z niczego" i okazało się, że to "coś" jest całkiem nienajgorszym slasherem. Jak wiele filmów z tego gatunku, które miały pecha pojawić się na przełomie lat 80. i 90., kiedy to popyt był już znikomy, także i ten zaginął w akcji. Sam pamiętam, że za nowości często wpadał mi w ręce jako kaseta dystrybucji Elgazu, ale nigdy go nie wypożyczyłem, zniechęcony nieciekawą okładką. Dlatego podoba mi się ten cały maraton, bo ułatwia nadrobienie chociażby takiej zaległości.


Ocena: 6/10.

Wnioski:
  • główny motyw w muzyce cały czas przypominał mi Golema Piotra Szulkina – to jest dopiero dziwne skojarzenie,
  • nie rozumiem dlaczego w realizacji filmu nie brali udziału Thomas Crain, John Crain, Steven Crain, Robert Crain, Peter Crain i Norman Crain – czyżby byli zajęci? 
  •  


Brak komentarzy: