Bardzo przygnębiła mnie
śmierć Jamesa Herberta, szczególnie że nawet nie wiedziałem, iż miał tak
poważne kłopoty ze zdrowiem. Czytałem jego powieści od, bagatela, 1990 roku,
kiedy to w Polsce wydano Jonasza. Wiele horrorów Herberta dało mi mnóstwo wspaniałej rozrywki, ale muszę przyznać, że poziom twórczości był nierówny. Ocalony (1981) jest ekranizacją jednej z tych przeciętnych książek.Samolot pasażerski rozbija się tuż po starcie, zabijając 300 pasażerów i całą załogę. A może jednak nie całą? Oto z płonących szczątków, ku osłupieniu świadków, wychodzi nietknięty człowiek.
Okazuje się, że to David Keller: cudem uratowany pilot. Z powodu częściowej utraty pamięci nie potrafi jednak odpowiedzieć na pytanie co mogło być przyczyną katastrofy. Ponieważ owo ocalenie jest absolutnie niewytłumaczalnym fenomenem, sprawa nabiera rozgłosu. Dodatkowo, nie wiedzieć czemu, w tajemniczych okolicznościach zaczynają ginąć ludzie mający coś wspólnego z tragedią. Najbardziej zainteresowany znalezieniem wyjaśnienia jest sam Keller, któremu nie daje spokoju poczucie winy, a także nawiedzające go duchy umarłych…
Nie będę tu zdradzał co wykaże śledztwo Davida, mogę tylko napisać, że zarówno powieść Herberta, jak i jej adaptacja nie należą do horrorów szczególnie oryginalnych i zaskakujących. Taka konstrukcja fabularna, a w szczególności puenta, były już dziesiątki lat temu dobrze czytelnikom i widzom znane, w ostatnich kilkunastu latach natomiast święcą wręcz ogromne triumfy. Nie umiem więc określić jaki będzie odbiór The Survivor u osób nie znających jeszcze tej historii, albo jej podobnych.
Wiem za to co ja osobiście sądzę o tym filmie: jest to niemal nieprzerwana otchłań nudy. Po świetnie zrealizowanej sekwencji katastrofy miałem jeszcze spore nadzieje, bo widać było przynajmniej, że w produkcję włożono jakiś wysiłek i niemało pieniędzy. Potem jednak napięcie spadło bardzo szybko i już do końca – z wyjątkiem kilku udanych scen – nie podniosło się.
Co jednak sprawia, że daje się to jakoś oglądać? Otóż rzeczywiście jest coś takiego w tej (o dziwo) australijskiej produkcji. Z przyjemnością stwierdzam, iż film jest pierwszorzędnie wyreżyserowany, sfotografowany i zmontowany, muzyce Briana Maya też nie można nic zarzucić. Nawet jeśli niezbyt dobrze się ten film ogląda, z pewnością świetnie się na niego patrzy. W precyzyjnej pracy kamery, intrygująco mgliście rozmazanym tle, ciekawym zastosowaniu oświetlenia, dostrzegłem sporo podobieństw do stylu wczesnych filmów Johna Carpentera, takich jak Mgła czy Coś. Szczególnie udane są sceny nocne i zdjęcia rozbitego samolotu, wydobywające z nadpalonego i rozprutego wraku tyle złowieszczości, ile tylko możliwe.
![]() |
| A gdybyśmy tak zabrali cały ten majdan do jakiegoś lepszego filmu? Ostatni gasi światło. |
Dziwne, że taki niemrawy scenariusz wyszedł spod ręki Davida Ambrose'a, scenarzysty kilku całkiem porządnych dreszczowców i filmów SF. Trochę mnie również zaskoczyło, że reżyserem był David Hemmings, znany głównie z dorobku aktorskiego – wielbiciele giallo z pewnością pamiętają go z głównej roli w Głębokiej czerwieni Dario Argento. Kto wie, może to właśnie jego praca po drugiej stronie kamery ułatwiła mu umiejętne poprowadzenie Roberta Powella, który jest naprawdę znakomity jako Keller, a w dodatku świetnie pasuje do tej postaci, o ile dobrze pamiętam książkę. Prześliczna Jenny Agutter spisała się nie najgorzej, choć miała do pokazania głównie urodę – a w szczególności uroczo zadarty nosek.
Nie uważam The Survivor za dzieło udane, a jednak znaleźć w nim można kilka ogromnych zalet. Mamy tu więc do czynienia z sytuacją filmu, który w pewnym sensie nie dorósł do swojego własnego poziomu. Smutna jest ta zmarnowana szansa, bo niewiele rzeczy mnie tak kręci, jak kameralne horrory z tego okresu, a w tym filmie niestety nie ma nic kręcącego.
Ocena: 5/10.
Wnioski:
- prosimy o lepszy scenariusz, reszta może zostać.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz