Nigdy nie byłem wielkim
fanem slasherów. Podobało mi się zaledwie kilka, tu i ówdzie coś mi wpadło w
oko, ale ogólnie uważam ten podgatunek horroru (jeśli w ogóle liczyć go za
horror: dla mnie to bardziej takie młodzieżowe kryminałki) za niezbyt ciekawą
odnogę. Mimo wielkiej – przynajmniej kiedyś – popularności, tego typu filmy
rzadko mają do zaoferowania cokolwiek więcej, niż pomysłową charakteryzację i
kreatywne sceny śmierci (jakkolwiek cynicznie by to nie zabrzmiało). Pod każdym
innym względem zwykle zanudzają. Co jednak, jeśli utalentowana ekipa
początkujących napaleńców, naznaczonych błogosławieństwem Sama Raimiego, weźmie
się za taką niewdzięczną konwencję i da z siebie wszystko? Wtedy dostaniemy
taką małą perełkę jak Intruz (1989)
Scotta Spiegela.
Tyrająca w supermarkecie
młodzież otrzymuje od szefów złą wiadomość: marzenia o wieloletniej,
spektakularnej karierze w roli sprzedawców, układaczy produktów, czy przesuwaczy
pudełek, nie ziszczą się, bo już wkrótce ich miejsce pracy zostanie sprzedane i
zlikwidowane. Ich przełożonych niezbyt obchodzą zrodzone przez to komplikacje
życiowe, pracownicy mogą więc liczyć co najwyżej na referencje i pożegnalną
premię. Na domiar złego kasjerka Jennifer przeżywa niespodziewaną wizytę swojego byłego,
niezrównoważonego psychicznie chłopaka. Po agresywnym incydencie łobuz zostaje
wyrzucony, ale na tym dramatyczne wydarzenia się nie kończą. Gdy pracownicy
zostają na nocną zmianę w celu zrobienia inwentaryzacji, zaczynają jedno po
drugim padać ofiarą bezszelestnie przemykającego po zapleczu tajemniczego mordercy,
który za punkt honoru postawił sobie zabijać każdą kolejną osobę w coraz bardziej
wymyślny sposób…
![]() |
| Mów mi Herring. Red Herring. |
Jako się rzekło, Sam
Raimi uświetnił swoją obecnością ten film. Na szczęście nie było to – standardowe
dla niego – nic nie znaczące cameo, jakich
sam Spiegel popełnił kilka u Raimiego, tylko pełnowartościowa rola
drugoplanowa, w dodatku całkiem udana. Fajny jest (chyba zamierzony) pomysł, że
taki "rzeźnik" jak reżyser trylogii Martwe Zło, zagrał chłopaka niestrudzenie pracującego w dziale
mięsnym. (Może dlatego w jednej scenie pojawia się komicznie zaprezentowana
urżnięta dłoń?) Zresztą, był to niemal zjazd rodzinny, bo do ekipy nocnych
pracowników dołączył jego również aktorsko utalentowany młodszy brat, Ted
Raimi, wcielający się w rolę odciętego – za pomocą walkmana – od rzeczywistości
pracownika zajmującego się owocami. Nie przypominam sobie nawet czy obaj mieli
choć jedną wspólną scenę, trwającą dłużej niż trzy sekundy, ale nawet i bez większej
interakcji ich obecność w jednym horrorze stanowi bardzo miły fakt. Tak
właściwie to Ted chyba w ogóle z nikim nie rozmawia, czasem mówi coś do siebie,
ale oprócz tego jest obsesyjnie pochłonięty pracą i słuchaniem w kółko jednej i
tej samej piosenki, jako żywo przypominającej pewien stary hit Dire Straits.
![]() |
| Szkoda, że Sam nigdy nie wymyślił jakiegoś gagu z gałką oczną. Ej, zaraz... |
Tam gdzie pojawiają się
The Raimi Brothers, nie może
zabraknąć Bruce'a Campbella, ale rozczaruje się ten, kto oczekuje, że jego
cudny podbródek spełni jakąś istotną funkcję: aktor pojawia się dosłownie na
kilkadziesiąt sekund i chyba nawet nie ma ani jednego zbliżenia. Prawdę
powiedziawszy, tę mikroskopijną rólkę mógłby zagrać absolutnie każdy statysta. Próby
wypromowania onegdaj tego slashera za pomocą jego nazwiska należy zatem uznać
za wyjątkowo nieuczciwe zagranie. Dużo więcej czasu ekranowego dostał świetny
jak zwykle Dan Hicks (pamiętny redneck Jake z Martwego zła II) w roli Billa, współwłaściciela sklepu. Oprócz
fajnie zagranej i sympatycznej roli, może się też poszczycić imponującym
wącholem, niemal dorównującym Tomowi Atkinsowi – trochę mu jednak brakuje do fenomenalnego zarostu mistrza.
![]() |
| Trzeba czymś karmić te piranie. |
Wpływy Raimiego na tym
się nie kończą, choć być może powinny. Scott Spiegel postanowił bowiem zrobić
wszystko, żeby skopiować styl reżyserii swojego kolegi (i mentora) tak wiernie,
jak to tylko możliwe. Mimo ogromnych ambicji, rezultat jest jedynie częściowo
satysfakcjonujący – tam gdzie spektakularnie zainscenizowane, niezwykle
kreatywne sekwencje Martwego Zła czy
Człowieka ciemności błyskotliwie
wspomaga frenetyczna praca kamery, u Spiegela realizacja sprawia wrażenie
pustych i czasem męczących popisów. Jeszcze w kilku pierwszych przypadkach wykorzystania
jakiegoś bardziej fikuśnego chwytu wizualnego patrzyłem z uznaniem, ale szybko
dotarło do mnie, że to jedynie nadgorliwie odrobione ćwiczenie, a nie
autentyczna wirtuozeria.
Na przykład: para
bohaterów rozmawia, opierając się o sklepowe półki, ale kamera pokazuje tylko
ich odbicia w lusterku u szczytu regału. Raz odbicie dziewczyny, drugim razem
chłopaka. Dlaczego nie możemy ich zobaczyć normalnie, z boku, zamiast w lustrze,
i to jeszcze pod zwariowanym kątem? Nie wiem. Albo: kamera obraca się wraz z
przekręcaną gałką w drzwiach, po to, żeby… widz mógł poczuć się jak gałka?
Trudno dostrzec jakiekolwiek uzasadnienie dla owych kamerowych wygibasów, a nie
są aż tak wizjonersko efektowne, żeby się same w sobie obronić. Dobrze, że
chociaż niektóre miały jakieś praktyczne zastosowanie, zamiast służyć jedynie szpanowaniu.
Choćby coś takiego: bohater stawia tuż przed naszym nosem butelkę, z której
przed chwilą popijał, wskutek czego obraz robi się zamazany. Likwidujący go
chwilę potem morderca jest dzięki temu słabo widoczny poprzez grube szkło –
widzimy go, ale nadal nie wiemy kim jest. Chwilę potem posoka kapie na żarówkę
leżącej na podłodze lampki, zalewając pomieszczenie krwawą poświatą. Fajne!
Dario Argento byłby dumny. Czyli Spiegel miał talent, ale w większości zmarnował
go na efekciarski ornament, który jest dzisiaj chyba jednym z głównych powodów
kultu Intrudera. Trochę szkoda: to
co powinno być najmniej ważne, stało się rzeczą pierwszoplanową.
![]() |
| Ta gałka na mnie patrzy. |
Kolejne nazwisko godne
wzmianki to Burr Steers, grający Buba. Jest to nasz stary znajomy z Fatamorgany, gdzie grał (jako B.G. Steers) przemierzającego pustynię mordercę. Tutaj jednak
zadowolił się rolą jednej z ofiar (nie, nic wam nie zepsułem: przecież to
slasher!), ale i tak zaprezentował próbkę swojego ekscentrycznego aktorstwa,
które było chyba największą zaletą finału tamtego filmu. Dziwaczne przeeeciągaaanie
syyylaaab, zamglony wzrok, nieokreślona mimika, japa rozdziawiona jak przy
gumowej szczęce, i ogólnie średni kontakt z rzeczywistością – Bub sprawia
wrażenie, jakby sam był stałym klientem działu handlującego jakimiś ziołowymi
specyfikami z Kolumbii. To jeden z najjaśniejszych punktów obsady.
O
pozostałych aktorach mogę powiedzieć raczej niewiele, z wyjątkiem tego, że spisują się całkiem
porządnie i nie sprawiają wrażenia pozbawionego osobowości mięsa armatniego.
Można nawet od czasu do czasu wzruszyć się śmiercią któregoś z nich, co w przypadku
tego typu rozrywki jest zdecydowanie ogromnym sukcesem. W końcu największy
komplement, jaki można powiedzieć o slasherze, to że człowieka obchodzą
przejścia ludzi padających jak muchy. Przy okazji trzeba też przyznać, że ich
zgony zostały wykonane (w większości) naprawdę świetnie, a to za sprawą bardzo
realistycznych praktycznych efektów specjalnych niezawodnego na tym polu studia
KNB. No i hej: Charlie Band! Tutaj w Krypcie stały bywalec, po raz kolejny
przypomniał o sobie jako producent, chociaż nie mam pojęcia dlaczego jego
nazwisko zostało usunięte z napisów.
![]() |
| Tak to bywa, gdy spłuczka w kiblu działa aż za dobrze. |
Temat rozczulił mnie nieco nostalgiczne, ponieważ kiedyś byłem współwłaścicielem i pracownikiem
sklepu spożywczego, doceniam więc wiarygodne odtworzenie niektórych elementów
tego fachu. Na szczęście ja musiałem się raczej borykać z problemami typu
nieświeże jajka, dostawa ubłoconego chleba, kontrola Sanepidu, albo wydawanie
reszty z 200 zł przy sprzedaży batonika, a nie z czymś kalibru
głowy przepiłowanej krojarką do mięsa. Ogólnie jednak wątek nieuchronnej likwidacji
sklepu i niewesołe refleksje bohaterów na temat konieczności szukania nowej
pracy (o ile, rzecz jasna, nie będą mieli "szczęścia" paść wcześniej ofiarą
mordercy) są poprowadzone niemal aż zbyt realistycznie i wzruszająco, jak na
tak splugawiony szeroko pojętą pustością fabularną gatunek, jakim jest slasher.
Wolałbym, żeby Spiegel zaniechał tych wszystkich kamerowych wygibasów i skupił
się jeszcze bardziej na złożoności postaci i ich losów, zwłaszcza, że sam też
ma doświadczenia zawodowe w tej branży. Treść niewątpliwie tu jest, ale
zamglona przez wymykającą się z rąk formę. Taki Kevin Smith na przykład miał w trakcie kręcenia Sprzedawców problem dokładnie odwrotny.
Rzadko zdarza mi się
powiedzieć, że slasher nie znudził mnie śmiertelnie, a tutaj miałem do
czynienia z właśnie taką sytuacją: Intruder
jest naprawdę solidny, dostarcza przaśnej rozrywki, okraszonej na tyle zauważalnym
wysiłkiem, by uczynić z całości pozycję na wyższym poziomie niż większość konkurencji.
Fakt, często zbyt zauważalnym, ale tak czy inaczej należą się jakieś dodatkowe punkty
za starania. Chciałbym móc poobserwować jak Scott Spiegel z filmu na film
rozwija swój talent, stopniowo rafinuje stosowanie finezyjnych ujęć, aż
wreszcie staje się mistrzem na miarę Sama Raimiego, ale obdarzonym czymś dla
siebie charakterystycznym. Nic z tego jednak, po debiucie jego kariera
reżyserska wcale nie poszybowała pod niebo; zamiast tego utknął w świecie nic
nie znaczących przedsięwzięć, przetykanych niepotrzebnymi kontynuacjami cudzych
sukcesów – czy cały świat naprawdę żebrał o Od zmierzchu do świtu 2 i Hostel 3? Chyba nie, sądząc po ich skromnym rodowodzie direct-to-DVD. Co znaczy, że ten Spiegelowski dorobek nadal polega jedynie
na przymierzaniu cudzych butów. Wielka szkoda.
Ocena: 7/10.
Wnioski:
- Spiegel powinien nakręcić Intrudera 2, zamiast grzebać w cudzych seriach,
- gdyby częściej zdarzały się takie slashery, może przekonałbym się do gatunku,
- wszystkie reklamówki zawierają masę spoilerów, więc żadnej nie zamieszczam,
- ale zerknijcie na wczesny plakat, kiedy tytuł brzmiał jeszcze Night Crew.








Brak komentarzy:
Prześlij komentarz