środa, 29 października 2014

23 października. Ludzkie głowy? Jutro przywiozą.

Nigdy nie byłem wielkim fanem slasherów. Podobało mi się zaledwie kilka, tu i ówdzie coś mi wpadło w oko, ale ogólnie uważam ten podgatunek horroru (jeśli w ogóle liczyć go za horror: dla mnie to bardziej takie młodzieżowe kryminałki) za niezbyt ciekawą odnogę. Mimo wielkiej – przynajmniej kiedyś – popularności, tego typu filmy rzadko mają do zaoferowania cokolwiek więcej, niż pomysłową charakteryzację i kreatywne sceny śmierci (jakkolwiek cynicznie by to nie zabrzmiało). Pod każdym innym względem zwykle zanudzają. Co jednak, jeśli utalentowana ekipa początkujących napaleńców, naznaczonych błogosławieństwem Sama Raimiego, weźmie się za taką niewdzięczną konwencję i da z siebie wszystko? Wtedy dostaniemy taką małą perełkę jak Intruz (1989) Scotta Spiegela.
 
Tyrająca w supermarkecie młodzież otrzymuje od szefów złą wiadomość: marzenia o wieloletniej, spektakularnej karierze w roli sprzedawców, układaczy produktów, czy przesuwaczy pudełek, nie ziszczą się, bo już wkrótce ich miejsce pracy zostanie sprzedane i zlikwidowane. Ich przełożonych niezbyt obchodzą zrodzone przez to komplikacje życiowe, pracownicy mogą więc liczyć co najwyżej na referencje i pożegnalną premię. Na domiar złego kasjerka Jennifer przeżywa niespodziewaną wizytę swojego byłego, niezrównoważonego psychicznie chłopaka. Po agresywnym incydencie łobuz zostaje wyrzucony, ale na tym dramatyczne wydarzenia się nie kończą. Gdy pracownicy zostają na nocną zmianę w celu zrobienia inwentaryzacji, zaczynają jedno po drugim padać ofiarą bezszelestnie przemykającego po zapleczu tajemniczego mordercy, który za punkt honoru postawił sobie zabijać każdą kolejną osobę w coraz bardziej wymyślny sposób…


Mów mi Herring. Red Herring.

Jako się rzekło, Sam Raimi uświetnił swoją obecnością ten film. Na szczęście nie było to – standardowe dla niego – nic nie znaczące cameo, jakich sam Spiegel popełnił kilka u Raimiego, tylko pełnowartościowa rola drugoplanowa, w dodatku całkiem udana. Fajny jest (chyba zamierzony) pomysł, że taki "rzeźnik" jak reżyser trylogii Martwe Zło, zagrał chłopaka niestrudzenie pracującego w dziale mięsnym. (Może dlatego w jednej scenie pojawia się komicznie zaprezentowana urżnięta dłoń?) Zresztą, był to niemal zjazd rodzinny, bo do ekipy nocnych pracowników dołączył jego również aktorsko utalentowany młodszy brat, Ted Raimi, wcielający się w rolę odciętego – za pomocą walkmana – od rzeczywistości pracownika zajmującego się owocami. Nie przypominam sobie nawet czy obaj mieli choć jedną wspólną scenę, trwającą dłużej niż trzy sekundy, ale nawet i bez większej interakcji ich obecność w jednym horrorze stanowi bardzo miły fakt. Tak właściwie to Ted chyba w ogóle z nikim nie rozmawia, czasem mówi coś do siebie, ale oprócz tego jest obsesyjnie pochłonięty pracą i słuchaniem w kółko jednej i tej samej piosenki, jako żywo przypominającej pewien stary hit Dire Straits.


Szkoda, że Sam nigdy nie wymyślił jakiegoś gagu z gałką oczną. Ej, zaraz...

Tam gdzie pojawiają się The Raimi Brothers, nie może zabraknąć Bruce'a Campbella, ale rozczaruje się ten, kto oczekuje, że jego cudny podbródek spełni jakąś istotną funkcję: aktor pojawia się dosłownie na kilkadziesiąt sekund i chyba nawet nie ma ani jednego zbliżenia. Prawdę powiedziawszy, tę mikroskopijną rólkę mógłby zagrać absolutnie każdy statysta. Próby wypromowania onegdaj tego slashera za pomocą jego nazwiska należy zatem uznać za wyjątkowo nieuczciwe zagranie. Dużo więcej czasu ekranowego dostał świetny jak zwykle Dan Hicks (pamiętny redneck Jake z Martwego zła II) w roli Billa, współwłaściciela sklepu. Oprócz fajnie zagranej i sympatycznej roli, może się też poszczycić imponującym wącholem, niemal dorównującym Tomowi Atkinsowi – trochę mu jednak brakuje do fenomenalnego zarostu mistrza.


Trzeba czymś karmić te piranie.

Wpływy Raimiego na tym się nie kończą, choć być może powinny. Scott Spiegel postanowił bowiem zrobić wszystko, żeby skopiować styl reżyserii swojego kolegi (i mentora) tak wiernie, jak to tylko możliwe. Mimo ogromnych ambicji, rezultat jest jedynie częściowo satysfakcjonujący – tam gdzie spektakularnie zainscenizowane, niezwykle kreatywne sekwencje Martwego Zła czy Człowieka ciemności błyskotliwie wspomaga frenetyczna praca kamery, u Spiegela realizacja sprawia wrażenie pustych i czasem męczących popisów. Jeszcze w kilku pierwszych przypadkach wykorzystania jakiegoś bardziej fikuśnego chwytu wizualnego patrzyłem z uznaniem, ale szybko dotarło do mnie, że to jedynie nadgorliwie odrobione ćwiczenie, a nie autentyczna wirtuozeria.

Na przykład: para bohaterów rozmawia, opierając się o sklepowe półki, ale kamera pokazuje tylko ich odbicia w lusterku u szczytu regału. Raz odbicie dziewczyny, drugim razem chłopaka. Dlaczego nie możemy ich zobaczyć normalnie, z boku, zamiast w lustrze, i to jeszcze pod zwariowanym kątem? Nie wiem. Albo: kamera obraca się wraz z przekręcaną gałką w drzwiach, po to, żeby… widz mógł poczuć się jak gałka? Trudno dostrzec jakiekolwiek uzasadnienie dla owych kamerowych wygibasów, a nie są aż tak wizjonersko efektowne, żeby się same w sobie obronić. Dobrze, że chociaż niektóre miały jakieś praktyczne zastosowanie, zamiast służyć jedynie szpanowaniu. Choćby coś takiego: bohater stawia tuż przed naszym nosem butelkę, z której przed chwilą popijał, wskutek czego obraz robi się zamazany. Likwidujący go chwilę potem morderca jest dzięki temu słabo widoczny poprzez grube szkło – widzimy go, ale nadal nie wiemy kim jest. Chwilę potem posoka kapie na żarówkę leżącej na podłodze lampki, zalewając pomieszczenie krwawą poświatą. Fajne! Dario Argento byłby dumny. Czyli Spiegel miał talent, ale w większości zmarnował go na efekciarski ornament, który jest dzisiaj chyba jednym z głównych powodów kultu Intrudera. Trochę szkoda: to co powinno być najmniej ważne, stało się rzeczą pierwszoplanową.


Ta gałka na mnie patrzy.

Kolejne nazwisko godne wzmianki to Burr Steers, grający Buba. Jest to nasz stary znajomy z Fatamorgany, gdzie grał (jako B.G. Steers) przemierzającego pustynię mordercę. Tutaj jednak zadowolił się rolą jednej z ofiar (nie, nic wam nie zepsułem: przecież to slasher!), ale i tak zaprezentował próbkę swojego ekscentrycznego aktorstwa, które było chyba największą zaletą finału tamtego filmu. Dziwaczne przeeeciągaaanie syyylaaab, zamglony wzrok, nieokreślona mimika, japa rozdziawiona jak przy gumowej szczęce, i ogólnie średni kontakt z rzeczywistością – Bub sprawia wrażenie, jakby sam był stałym klientem działu handlującego jakimiś ziołowymi specyfikami z Kolumbii. To jeden z najjaśniejszych punktów obsady.

 
Paaapieeer czy plaaastiiik?

O pozostałych aktorach mogę powiedzieć raczej niewiele, z  wyjątkiem tego, że spisują się całkiem porządnie i nie sprawiają wrażenia pozbawionego osobowości mięsa armatniego. Można nawet od czasu do czasu wzruszyć się śmiercią któregoś z nich, co w przypadku tego typu rozrywki jest zdecydowanie ogromnym sukcesem. W końcu największy komplement, jaki można powiedzieć o slasherze, to że człowieka obchodzą przejścia ludzi padających jak muchy. Przy okazji trzeba też przyznać, że ich zgony zostały wykonane (w większości) naprawdę świetnie, a to za sprawą bardzo realistycznych praktycznych efektów specjalnych niezawodnego na tym polu studia KNB. No i hej: Charlie Band! Tutaj w Krypcie stały bywalec, po raz kolejny przypomniał o sobie jako producent, chociaż nie mam pojęcia dlaczego jego nazwisko zostało usunięte z napisów.


Tak to bywa, gdy spłuczka w kiblu działa aż za dobrze.
 
Temat rozczulił mnie nieco nostalgiczne, ponieważ kiedyś byłem współwłaścicielem i pracownikiem sklepu spożywczego, doceniam więc wiarygodne odtworzenie niektórych elementów tego fachu. Na szczęście ja musiałem się raczej borykać z problemami typu nieświeże jajka, dostawa ubłoconego chleba, kontrola Sanepidu, albo wydawanie reszty z 200 zł przy sprzedaży batonika, a nie z czymś kalibru głowy przepiłowanej krojarką do mięsa. Ogólnie jednak wątek nieuchronnej likwidacji sklepu i niewesołe refleksje bohaterów na temat konieczności szukania nowej pracy (o ile, rzecz jasna, nie będą mieli "szczęścia" paść wcześniej ofiarą mordercy) są poprowadzone niemal aż zbyt realistycznie i wzruszająco, jak na tak splugawiony szeroko pojętą pustością fabularną gatunek, jakim jest slasher. Wolałbym, żeby Spiegel zaniechał tych wszystkich kamerowych wygibasów i skupił się jeszcze bardziej na złożoności postaci i ich losów, zwłaszcza, że sam też ma doświadczenia zawodowe w tej branży. Treść niewątpliwie tu jest, ale zamglona przez wymykającą się z rąk formę. Taki Kevin Smith na przykład miał w trakcie kręcenia Sprzedawców problem dokładnie odwrotny.

Rzadko zdarza mi się powiedzieć, że slasher nie znudził mnie śmiertelnie, a tutaj miałem do czynienia z właśnie taką sytuacją: Intruder jest naprawdę solidny, dostarcza przaśnej rozrywki, okraszonej na tyle zauważalnym wysiłkiem, by uczynić z całości pozycję na wyższym poziomie niż większość konkurencji. Fakt, często zbyt zauważalnym, ale tak czy inaczej należą się jakieś dodatkowe punkty za starania. Chciałbym móc poobserwować jak Scott Spiegel z filmu na film rozwija swój talent, stopniowo rafinuje stosowanie finezyjnych ujęć, aż wreszcie staje się mistrzem na miarę Sama Raimiego, ale obdarzonym czymś dla siebie charakterystycznym. Nic z tego jednak, po debiucie jego kariera reżyserska wcale nie poszybowała pod niebo; zamiast tego utknął w świecie nic nie znaczących przedsięwzięć, przetykanych niepotrzebnymi kontynuacjami cudzych sukcesów – czy cały świat naprawdę żebrał o Od zmierzchu do świtu 2 i Hostel 3? Chyba nie, sądząc po ich skromnym rodowodzie direct-to-DVD. Co znaczy, że ten Spiegelowski dorobek nadal polega jedynie na przymierzaniu cudzych butów. Wielka szkoda.


Ocena: 7/10.

Wnioski:
  • Spiegel powinien nakręcić Intrudera 2, zamiast grzebać w cudzych seriach,
  • gdyby częściej zdarzały się takie slashery, może przekonałbym się do gatunku,
  • wszystkie reklamówki zawierają masę spoilerów, więc żadnej nie zamieszczam,
  • ale zerknijcie na wczesny plakat, kiedy tytuł brzmiał jeszcze Night Crew


Brak komentarzy: