czwartek, 9 października 2014

8 października. Drugi raz to samo.

Nie ma to jak nakręcić remake filmu już dwa lata po premierze. Nie ma to jak obejrzeć obie wersje dzień po dniu. Nie ma to jak zobaczyć dwa przeciętne horrory z rzędu.

Z tym remakiem to trochę przesadziłem: Sole Survivor (1983) niezupełnie jest odświeżoną wersją filmu Hemmingsa, ani drugim podejściem do ekranizacji powieści Herberta. Jest to po prostu kolejna historia o kimś, kto – cudem uniknąwszy pewnej śmierci – zaczyna borykać się z natrętnymi umarłymi, a może i nawet kostuchą we własnej osobie. Tym razem jest to Denise Watson, młoda kobieta pracująca w telewizji, która jako jedyna wychodzi cało z katastrofy lotniczej. Zamiast jednak cieszyć się swoim szczęściem, zaczyna borykać się z "syndromem ocalałego" – dochodzi do wniosku, że nie zasłużyła na przeżycie. Jej przekonanie zwiększa fakt, że wokół niej zaczynają kręcić się ni to duchy, ni to zombie, i przyczyniać się do dziwnych śmierci przypadkowych osób. A wścibski koroner twierdzi, że ostatnio trafiają mu się trupy z plamami opadowymi wyłącznie w nogach. Zupełnie jakby ostatnio ludzie częściej umierali na stojąco…

Z tą powtarzającą się przeciętnością też przeholowałem. Niespodzianka: mimo mikroskopijnego budżetu (raptem 350 000 $, czyli kłania się The Dead Pit), na wpół amatorskiej realizacji (reżyser debiutant, duża część obsady to "jednorazowi" aktorzy) i ogólnie niezbyt dużej dozy oryginalności, film robi zaskakująco niezłe wrażenie. Słaba jakość taśmy filmowej (a przynajmniej tak to wygląda w mojej wersji), powodująca efekt zamglonego obrazu, tylko zwiększa poczucie tajemniczości. Scena katastrofy wywołuje ciarki, mimo że tak naprawdę wcale jej nie ma: pokazano jedynie dymiące szczątki, strzępy odzieży zwisające z gałązek krzewów, no i same poszarpane zwłoki leżące na piachu. Pozbawiony dolnej połowy ciała trup otwiera oczy, sekwencja się kończy i przeskakujemy na Alice dochodzącą do siebie w szpitalu. Dopiero później uświadomiłem sobie, że właściwie to samego wypadku nie widziałem, a jednak odcisnął swoje piętno w moim umyśle. Nie lubię nadużywać słowa "sugestywne", ale tutaj pasuje jak ulał. Czyli mamy tu przeciwieństwo wczorajszego The Survivor: gorsza realizacja, lepszy scenariusz, więcej suspensu. Szkoda, że obie ekipy nie mogły poczekać trochę i się dogadać, może wspólnymi siłami ci sami ludzie zrobiliby film bliski doskonałości. Pomarzyć zawsze można.


Oto prawdziwy pokaz subtelności: trupia czacha na monitorze w kontroli lotów. Na plakat z nią!

Skupmy się na tych podobieństwach i skąd one naprawdę wynikają. Różne źródła podają różne wersje: na przykład IMDb twierdzi, że to właśnie remake wspomnianej  tu adaptacji, a już z takiej Wikipedii wynika, iż film jedynie wykorzystuje pewne wątki z powieści Ocalony. Właściwie i jedno, i drugie nie jest prawdą. Jak wczoraj pisałem, tego typu opowiastki funkcjonują w literaturze i kinie od wielu dziesięcioleci, a za jedną z najbardziej wpływowych inspiracji należy uznać liczący już ponad pół wieku Karnawał umarłych. A abstrahując od horroru, mnie film Thoma Eberhardta skojarzył się z jeszcze starszą powieścią samego Stanisława Lema, Śledztwo. Ta niepozorna książeczka zawiera kilka bardzo podobnych motywów, takich właśnie jak trupy wymykające się w niewytłumaczalny sposób z kostnicy, patologa i policjanta głowiących się jak wyjaśnić ten fenomen, i obawiających się zarazem, że być może na zawsze pozostanie on nieprzeniknioną enigmą. Oczywiście, Sole Survivor nie mierzy się z ambicjami egzystencjalnego kryminału, zamiast tego wybierając szaty całkowicie przyzwoitego i ekonomicznie zakrojonego horrorku klasy B, podobieństwa jednak mi nie umknęły. Dziś natomiast reklamuje się ten film jako jakiegoś prekursora Oszukać przeznaczenie, co jest już naprawdę cholernie naciągane, ale ani chybi pomoże sprzedać kilka egzemplarzy DVD więcej.


Każdy horror powinien zawierać scenę pokazującą partię rozbieranego pokera!
 

Nie wiem czy to jakieś fatum, ale drugi raz po The Dead Pit mam do czynienia z debiutanckim filmem grozy kosztującym 350 tysięcy dolców, którego reżyser porzucił konwencję na rzecz zupełnie innego gatunku, i ekipą aktorów, którzy albo już w niczym nie zagrali, albo zakończyli kariery niedługo potem. Eberhardt zrobił jeszcze tylko niezły horror SF Noc komety, po czym zwrócił się w stronę humoru, kręcąc kilka nie najgorszych komedii. Ale już pełna wdzięku Alice Skinner, całkiem niezła jako Denise, może się poszczycić tylko dwiema rolami, a kilkoro innych aktorów ma na koncie tylko ten jeden film. Szkoda, bo aktorstwo jest tutaj całkiem porządne.

Ogólnie jestem zadowolony z seansu, mam jednak prośbę do bóstw horroru: żadnych więcej (wprost lub nie wprost) adaptacji tej cholernej książki. I zaraz po napisaniu ostatniego zdania uświadomiłem sobie, że właściwie to mam ochotę drugi raz ją przeczytać.


Ocena: 6/10.

Wnioski:
  • kręcenie horroru za ok. 300 000 dolarów przynosi pecha, chyba że reżyser ma na nazwisko Carpenter, Craven albo Raimi,
  • zwinięte w linę prześcieradło nigdy nie będzie wyglądać jak wyprute jelita,
  • nie tylko Azjaci boją się ociekających wodą ciemnowłosych dziewczynek.


Brak komentarzy: