niedziela, 19 października 2014

17 października. Zompires?

Wygląda na to, że faktycznie robi mi się tutaj jakiś festiwal włoszczyzny: to już trzeci z rzędu horror z tego kraju. I może pora na tym poprzestać, przynajmniej na jakiś czas. Im więcej ogląda się włoskich horrorów, tym trudniej je od siebie odróżnić. Choć muszę przyznać, że Incubo Sulla Città Contaminata (1980) Umberto Lenziego zdecydowanie odcina się od reszty choćby pod jednym względem: akcja tego włosko-hiszpańskiego filmu wreszcie rozgrywa się we Włoszech! I w Hiszpanii też, skoro już o tym mowa.
 
Amerykański dziennikarz o niezwykle generycznym nazwisku Dean Miller (szkoda, że nie Mike Johnson albo Steve Norton) oczekuje na europejskim lotnisku lądowania wojskowego samolotu. Na jego pokładzie ma się znajdować naukowiec, z którym planuje przeprowadzić wywiad na temat niedawnego wycieku radioaktywnego w elektrowni atomowej. Maszyna siada na pasie bez przeszkód, ale szybko okazuje się, że lepiej byłoby, gdyby się rozbiła: ze środka wypadają ludzie zdeformowani przez dziwną, przypominającą grzyb narośl i szybko biorą się do metodycznej likwidacji komitetu powitalnego. Nie giną od kul, choć sami bez najmniejszych trudności posługują się bronią palną i białą – a kogo zabiją, tego wysysają z krwi. Dziennikarz robi jedyną logiczną rzecz: wskakuje do samochodu i spieprza. Tymczasem epidemia zagrzybionych krwiopijców sięga coraz dalej…


Długo można rozprawiać o jęczących jajach, ale zombie w garniturze ze stalową pałką też robi spore wrażenie.

Trochę dziwny ten film. Bynajmniej nie jeśli chodzi o formę czy konstrukcję, wszystko funkcjonuje tutaj tak samo jak w każdej imitacji Świtu żywych trupów, włoskiej czy nie. Za to specyfika tych oszalałych żądzą mordu i posoki zgrzybiałych cudaków jest inna niż zwykle. Z jednej strony, epidemiologiczne aspekty ich działalności są typowe dla historyjek o żywych trupach – rozprzestrzeniają swoją chorobę gdzie popadnie, a ich zastępy mnożą się w zastraszającym tempie. Z drugiej, żywią się ekskluzywnie ludzką krwią, ani razu nie zauważyłem, żeby usiłowali wcinać jakiegoś trupa od stóp do głów, co wskazywałoby raczej na zakamuflowany wampiryzm jako przyczynę epidemii. Ale też i przyczyna ich transformacji jest inna: to promieniowanie radioaktywne powoduje mutację, przenosząc historyjkę na terytorium głupawej science fiction.


Oto na co czeka każdy wielbiciel gatunku: splattered zombie brains!

W dodatku, jak napisałem w streszczeniu, choć zabójcy są raczej niekomunikatywni i zdziczali, nie sprawia im najmniejszego kłopotu używanie wszelkiego rodzaju broni: szlachtują ofiary nożami, rąbią toporkami, a na większą odległość rażą z pistoletów maszynowych. Sami podziurawieni kulami kroczą niewzruszenie dalej, ale już przytrzaśnięcie paluchów drzwiami przyprawia jednego o rozdzierający wrzask z bólu. Często też ocierają mankietami usta po obfitym posiłku. Nie ma w tym wszystkim ani odrobiny spójności, ale przynajmniej film dzięki temu wyróżnia się na tle dziesiątków makaroniarskich podróbek Romero. Może nie uznałbym całości za wyjątkowo udaną, ale też i nieprędko zapomnę widok Zmutowanych Wampirów Zombie.


Reakcje zombie powalają na kolana: od wytrzeszczu, poprzez "Wanna be friends?" i radosny uśmiech, aż do "Co do diaska?!"

Tak jak w Contamination, i tutaj nasz heros prezentuje innowacyjną metodę kojenia damskich nerwów: trzask babę w pysk. Zdaniem Włochów (Hiszpanów pewnie również, skoro ekipa realizatorów była międzynarodowa) nic tak dobrze nie robi na histerię i inne emocjonalne kobiece problemy jak siarczysty policzek. Który – rzecz jasna – nie skutkuje żadnymi pretensjami ze strony uderzonej białogłowy, tylko momentalnym uspokojeniem się i wdzięcznością, a po chwili namiętnym buziakiem. Kolejna udana lekcja pokory i szacunku à la Włochy. Czyli już nie tylko science fiction, ale i psychological fiction, która u niejednej feministki wywołałaby równie krwawą żądzę – i to bez udziału promieniowania radioaktywnego.


Poderżnięcie gardła, toporek w łeb, zdarcie buzi czy szpikulec w oko - bądźmy szczerzy, drogie panie, są gorsze rzeczy niż otrzeźwiający policzek.

Jeden z najlepszych, a zarazem najbardziej szalonych i kretyńskich (wiadomo, włoski horror) momentów zdarza się, gdy zombie opanowują szpital. Dokonują na korytarzach standardowej rzezi, która sama w sobie nie jest jeszcze tak intrygująca, ale w pewnym momencie krwiożercze bestie wpadają na salę operacyjną, gdzie lekarz właśnie kroi pacjenta. Byłem przygotowany na łatwą do przewidzenia sytuację: atakujący szybko wszystkich zabijają, po czym przystępują do konsumpcji krwi operowanego, korzystając z wygodnego faktu, że już częściowo go rozpruto, a obok stołu jest kroplówka z posoką. Tymczasem scena kompletnie mnie zaskoczyła: gdy tylko zombie stają na progu, bohaterski chirurg, jak jakiś pieprzony ninja, z przyświstem rzuca skalpelem niczym shurikenem i idealnie trafia jednego z napastników w szyję! Za właśnie takie poczynania uwielbiam włoskie horrory, za tę dziwaczną mieszankę stężonego absurdu i radosnej, niczym nie skrępowanej głupoty. Niby są fabularnie schematyczne, a jednak sama akcja potrafi znienacka skręcić w nieprzewidywalne rejony, gdzie prawa logiki przestają obowiązywać, bo zwyczajnie nie są już potrzebne. Przypomnę jeszcze raz: pojebane jak włoski horror.


Film uparcie prezentuje pewien niepokojący fetysz: masakrowanie kobiecych piersi.

Główny bohater (ten damski bokser/psycholog), grany przez Hugo Stiglitza, ciągle mi kogoś przypominał. Z początku wygląda jak Gene Wilder z brodą, potem jednak doszedłem do wniosku, że bardziej wpada w Marka Blankfielda, którego znam z kilku niezłych komediohorrorów. Ktoś pamięta jeszcze takie urocze filmy, jak Frankenstein General Hospital, Jekyll and Hyde… Together Again, czy The Midnight Hour? Nie żeby miało to coś wspólnego z Incubo Sulla Città Contaminata, ale tak czy inaczej warto obejrzeć. A poza tym, obaj aktorzy grali swego czasu u Mela Brooksa, co nie ma już zupełnie nic wspólnego z omawianym filmem, ale ponieważ to mój blog, mogę pisać o czym chcę.


Hugo Stiglitz jako doktor bokseropsychologomizoginizmu.

No i wygląda na to, że swoim entuzjazmem ostatnich dwóch dni zapeszyłem sprawę: choć było ogólnie nieźle, miałem jednak wrażenie, że oglądanie tylu włoskich horrorów (przypadkowo każdy z 1980 roku) jednym ciągiem odbiło mi się zgniłą czkawką. Trochę nudne i monotonne zrobiło się pod koniec całe to umykanie bohaterów przed zombie przy niesłabnącym akompaniamencie pulsującej muzyki zasłużonego w gatunku Stelvio Ciprianiego, nawet jeśli upstrzone pewnymi chaotycznymi urozmaiceniami. Także puenta wydała mi się ograna i wynikająca raczej z lenistwa i deficytu wyobraźni. Co za dużo to niezdrowo: właśnie dlatego, żeby nie nabrać awersji do włoszczyzny, chyba powinienem na dłuższy czas ograniczyć się do produkcji z innych krajów.


Ocena: 6/10.
  • zdecydowanie muszę oglądać mniej włoskich horrorów.
 
 

Brak komentarzy: