czwartek, 30 października 2014

27 października. Mordercze klowny z psychiatryka.

Wszyscy wiemy co zrobił Victor Salva. Wszyscy to potępiamy. Tylko niektórzy mu przebaczyli, uznając że odpokutował swoje w więzieniu i na dzień dzisiejszy należy dać człowiekowi zasłużony spokój. Ja wciąż w tej kwestii nie zająłem określonego stanowiska, ale tak czy inaczej średnio uważnie śledzę karierę reżysera. Co prawda, nie oglądałem najsłynniejszego chyba Smakosza, ale już takie Złe towarzystwo uważam za prawdziwą perełkę pośród hitchcockowskich dreszczowców. Dlatego postanowiłem sprawdzić wreszcie jego pełnometrażowy debiut, ultraniskobudżetowy Dom klownów (1989). Zapominając na chwilę, że w trakcie realizacji właśnie tego filmu Salva dowiódł, że nie potrafi trzymać swoich brudnych łap przy sobie.

Trójka niezbyt zgodnych, ale kochających się braci, pod nieobecność rodziców wybiera się do wesołego miasteczka. Najmłodszy bardzo boi się klaunów i raczej nie udaje mu się przełamać tego lęku, gdy w trakcie przedstawienia staje w cyrkowym namiocie twarzą w twarz z jednym z pajaców. Starcie kończy się dla Caseya atakiem paniki i cała trójka wnet wraca do domu. Mimo, że pozostali bracia mniej lub bardziej złośliwie wyśmiewają ten pomysł, chłopak jest głęboko przekonany, że klauni chcą go dopaść. Tymczasem, z pobliskiego szpitala psychiatrycznego ucieka trójka szalonych morderców, którzy, spóźniwszy się na występ artystów, zabijają owych pomalowanych przebierańców, po czym przebierają się w ich stroje i wyruszają na podbój okolicy. Zabawa dopiero się zaczyna…

Rozczaruje się ten, kto oczekuje od Clownhouse jakiejkolwiek makabry – film zamiast tego poszedł zdecydowanie bardziej w kierunku sugerowania brutalnych rzeczy, niż ich pokazywania. Akcja nie rusza tak naprawdę do początku trzeciego aktu, a jednak nie ma tu nudy, reżyser dobrze wie jak wypełnić treściwie czas oczekiwania na intensywne partie. Już sam początek skutecznie kreuje nastrój, jako zapowiedzi nadchodzących strasznych wydarzeń używając kukły wisielca, dyndającej na gałęzi drzewa rosnącego przed domem głównych bohaterów. Ów wisielec będzie jeszcze kilkakrotnie powracał na ekran, jakimś cudem wciąż wyciskając z widza napięcie – ciekawe, że taki pozornie łatwy do przewidzenia motyw może zaskoczyć za każdym razem, gdy podejdzie się do niego pomysłowo.


Takie proste, a takie wydajne.

Cyrkowa Cyganka, do której Casey idzie po wróżbę, również robi swoje, jeśli chodzi o zasiewanie niepewności. Wróżbitka, rezydująca w wyłożonym atłasami, przyozdobionym wypchanymi zwierzętami, i oświetlonym na wpół stopionymi świecami pokoiku, łypiąca jedynym widzącym okiem, pomrukująca do siebie coś niezrozumiałego, przez szkło powiększające studiuje linię życia chłopca, by z przerażeniem wykrztusić nieśmiertelne słowa: "Jest… przecięta!" Z trudnym do zidentyfikowania, europejsko brzmiącym akcentem, rzecz jasna. Jak ja lubię takie sceny!


"Strzeż się bezwłosych kotów miauczących basem..."

Dodać do tego dominującą w filmie wyrazistą, trochę komiksową kolorystykę, przygrywającą co jakiś czas śmieszno-straszną cyrkową muzyczkę, i mamy niemal idealną propozycję na październikowy wieczór. Właściwie jedyne co nie pasuje do tej mikstury, to podana na początku informacja, że do Halloween jeszcze dwa tygodnie. Co stało na przeszkodzie, żeby akcję umieścić dokładnie wtedy, a nie pół miesiąca wcześniej? (Ale może narzekam, bo sam oglądałem Clownhouse raptem cztery dni przed tym świętem.) Usunąłbym za to niemożliwie nadęty, niby sentencjonalny napis wyświetlony na samym końcu – nieudolnie stara się pogłębić prostą opowiastkę z dreszczykiem o psychologiczno-egzystencjalny wymiar, a tak naprawdę sprawia wrażenie zmyślonego ad hoc pseudocytatu.


No i kto nie lubi, gdy w środku nocy trzeba pójść na strych sprawdzić bezpieczniki, przyświecając sobie jedynie zapalniczką?

Całkowicie zmarnowano "klaunowy" potencjał na zabijanie – nikt nie ginie w sposób, który ekskluzywnie kojarzyłby się z klaunami czy też z cyrkiem. Szaleńcy po prostu mało finezyjnie dają komuś po łbie i to by było na tyle. Z jednym wyjątkiem: kojarzycie te cienkie, podłużne baloniki, nadmuchiwane i wykręcane w kształty zwierzątek? Otóż jeden z morderczych klaunów łapie pewnego człowieka, udaje, że go nadmuchuje, a potem skręca mu kark. To wszystko. Nie tylko zaledwie jedna aluzja, ale i jeszcze kiepska. Oprócz tego żaden człowiek nie zostaje uśmiercony poprzez jakieś makabryczne nawiązanie do sztuki cyrkowej. Nawet gdy sami mordercy zaczną padać martwi (uwaga, zdradzam szczegóły filmu sprzed ćwierć wieku!), ich śmierci nie towarzyszy żadne skojarzenie z klaunami, nic co byłoby jakimś sprawiedliwą ironią losu, takim "zabijałeś jak klaun, zginiesz jak klaun". Nie tylko dodałoby to filmowi atrakcyjności, ale i poczucia humoru, którego z pewnością brakuje.

Bądźmy bowiem szczerzy, dowcip z pewnością jest potrzebny wszędzie tam, gdzie chce się nakręcić świetny horror o zabójczych klaunach, bo to w końcu… horror o zabójczych klaunach, na litość boską! Przypomina mi to trochę przypadek z 19 października: wychodzi na to, że morderczy klaun jest jak mordercza winda. Na poważnie nie da się czegoś takiego z pełnym sukcesem opowiedzieć. (No chyba, że Clownhouse jest skierowany wyłącznie do ludzi dotkniętych ciężką koulrofobią.) Choć wypatrzyłem na ekranie niezaprzeczalnie komediowy gag – głowę bym dał, że zapożyczony z Kaczej zupy nieśmiertelnych Braci Marx, ale jeden taki żartobliwy wizualny trick to zdecydowanie za mało. Ale może ktoś za zacny dowcip uzna ochrzczenie porucznika policji budzącym niezwykle miłe skojarzenia nazwiskiem Corman.


Gdy klauni bawią się w nocy twoją szubienicą, to wiedz, że coś się dzieje.

Brak ciągłego rechotu u widza nie oznacza jednak, że film jest nieudany – w historyjce o klaunach też można popisać się sprawną realizacją, ciekawym scenariuszem i przede wszystkim niebanalnymi portretami postaci. Nawet jeśli jest ich tak mało, bo to w gruncie rzeczy film o trzech chłopcach i o tym jak postrzegają świat i siebie nawzajem. Najmłodszy Casey (Nathan Forrest Winters) i najstarszy Randy (jedyny w swoim rodzaju, młodziutki Sam Rockwell) mają najciekawszą osobowość. Casey jest najwrażliwszy z nich, powoduje nim głównie lęk, oczywiście przed klaunami. (Ponieważ mamy tu do czynienia dreszczowcem o zabójczych przebierańcach tego właśnie rodzaju, wiadomo od początku, że to raczej strach a nie lęk.) Rockwell gra mniej więcej tego samego bohatera co zawsze, czyli dupka o złotym sercu. Tylko on może z przekonaniem powiedzieć coś takiego jak "jesteś najdziwniejszym bratem jakiego kiedykolwiek miałem", co idealnie pasuje do tego jak traktuje rodzeństwo: dowcipkuje, dokucza, często wręcz grozi, ale jednak, jakoś tak ukradkiem, okazuje trochę ciepła, przynajmniej od czasu do czasu. A średni brat, Geoffrey (Brian McHugh), jest… cóż, średni. Nie wyróżnia się zbytnio, ani pozytywnie, ani negatywnie, pełni jedynie dość często funkcję mediatora pozbawionego indywidualnych przymiotów, powtarzającego kolejne parafrazy czegoś w stylu "gdybyś miał problem, przyjdź do mnie", albo "nie bądź dla niego taki niemiły" i tyle.


Trzej bracia kontra trzej klauni. Kto zwycięży?

Bo Randy oczywiście nigdy nie odpuści sobie nowej okazji do zrobienia maluchowi jakiegoś złośliwego psikusa, zwłaszcza gdy będzie mógł w nim zawrzeć jakąś aluzję do wspomnianej fobii, która prześladuje Caseya tak mocno, że aż kiedyś zlał się z tego powodu w gacie. Tak szczerze mówiąc, trudno mu się dziwić, jego analiza tych cyrkowych popaprańców jest aż nazbyt trafna: przyklejone uśmiechy, niby wesoło wytrzeszczone oczy, skrywane pod groteskowo krzykliwym makijażem intencje… Nigdy nie wiadomo co zrobią, rzadko kiedy komunikują się werbalnie, zamiast tego co najwyżej złowrogo chichoczą… W dodatku chyba należy uznać za logiczne założenie, że tylko ktoś z ciężkim zajobem chciałby się przebrać za cyrkowego klauna – wielkiego, groźnego, sztucznie uśmiechającego się potwora, przed którym nie ma ucieczki. Czy można się w tym dopatrzeć metafory dorosłych widzianych oczami dzieci? A może wręcz… reżyserskiego przyznania się między wierszami do winy? Niedobrze się robi jak się pomyśli o tym wszystkim.

Ale wracając do braterskich relacji: gdy chłopcy opowiadają historie o duchach w środku nocy, po kolei prowadzą narrację poprzez przekazanie siekiery i dobrotliwie straszą się nawzajem, nie wiedząc, że klauni już po nich idą, wtedy widać dopiero, że choć niby są dla siebie podli, potrafią okazać serce, a nawet bawić się razem. Gdy w finale przyjdzie im się zmierzyć z przebranymi wariatami, będą umieli wesprzeć się w tych krytycznych chwilach. Przyznam, że kilkakrotnie wzruszyły mnie takie właśnie familijne, czysto humanistyczne akcenty, na które błaha opowieść o klaunach zabijających ludzi zdaje się nie zasługiwać. Ale cóż, w obliczu wydarzeń za kulisami także i to pełne współczucia podejście trąci fałszem. Gdybym tylko mógł obejrzeć Clownhouse w całkowitej niewiedzy o tym skandalu…


Oscarowy moment Sama Rockwella?

Ale jest to raczej trudne, gdy reżyser z uporem godnym lepszej sprawy serwuje nam ciągle sceny pokazujące niekompletnie ubranych chłopców w wieku niezbyt zaawansowanym. Salva nie ma kłopotu z wynajdywaniem kolejnych pretekstów do rozebrania młodocianych aktorów: a to do snu, a to do kąpieli, a to do zmiany odzieży, albo po prostu – ot tak, bez powodu. Dziwnie to wszystko wygląda, bo w ten sposób sam film mógłby niemalże posłużyć jako materiał dowodowy w sądzie. I może właśnie tak było.

Victor Salva zadebiutował bardzo ciekawie, dając obietnicę wielkiego talentu i zarazem dużej zaradności finansowej – w pełni kompetentnie zrealizować film, który przy znikomym budżecie 200 000 dolarów nigdy nie wygląda tandetnie, to nie lada sztuka. Można mu przebaczyć grzech próżności, która podpowiedziała mu, by na ścianie w pokoju głównego bohatera umieścić plakat autoreklamujący krótkometrażówkę Something in the Basement, również mającą w obsadzie Nathana Forresta Wintersa, ale mało kto przymknie oko na fakt ulegnięcia znacznie bardziej odrażającej żądzy, mającej zapewne do dziś destruktywny wpływ na życie dobrze zapowiadającego się dziecięcego aktora. Nie ośmieliłbym się porównać Salvy z Romanem Polańskim, ale mimo to powiem uniwersalnie, że osobiste wypaczenia charakteru twórcy nie powinny wpływać na ocenę jego dzieła nawet gdy sprawia to tak dużo trudności, jak w tym tragicznym przypadku. Dlatego warto dać Clownhouse szansę, choć i tak nikt nigdy nie zapomni, że na planie zdjęciowym zostało zgwałcone dziecko.


Ocena: 7/10.

Wnioski:
  • światu potrzeba więcej dobrych horrorów o morderczych klaunach,
  • ale za to mniej takich ludzi jak Victor Salva.



Brak komentarzy: