David DeCoteau ma
interesującą karierę zawodową: zaczął od kręcenia gejowskich pornoli, by raptownie
wskoczyć w niskobudżetowe kino grozy filmem Dreamaniac, potem wrócić na moment do erotyki, a chwilę później znowu
zająć się realizacją tanich B-klasowców z różnych gatunków. Gdzieś tam po
drodze zdarzyło mu się nakręcić – bynajmniej nie stroniący od nagości – horror science fiction Creepozoids (1987), będący idealnym przykładem arcyzwięzłości.
W świecie po absolutnie
pobieżnie naszkicowanej nuklearnej apokalipsie żyje sobie grupka pięciorga ocalałych
dezerterów, przemykających po ruinach cywilizacji. Gdy zbiera się na kwaśny
deszcz (z gatunku takich przeżerających nawet kamień), z konieczności szukają
schronienia w opuszczonym ośrodku badawczym. Właśnie, czy rzeczywiście jest on
zupełnie opustoszały? Z jakimś cudem wciąż działającego komputera dowiadują
się, że przeprowadzano tam eksperymenty nad wytworzeniem zmutowanych
aminokwasów. Nietrudno się domyślić, że powstałe w ten sposób różnorakie złowrogie
poczwary wszamały wszystkich naukowców, a teraz przemierzają korytarze
kompleksu w poszukiwaniu kolejnych ofiar. Ponieważ bohaterowie nie grzeszą
zbytnią inteligencją, zajmie im dobrą chwilę połapanie się wreszcie o co
chodzi, o ile wcześniej nie staną się kolacją mutanta.
![]() |
| "Byłeeem kim jeeesteeeś, bęęędzieeesz kim jeeesteeem..." |
Czy średnia 3,3 na IMDb
jest sprawiedliwa? Moje serce, zakochane w tanim kiczu klasy B, zdecydowanie
krzyczy NIE. Rozumiem, że ludzie nie umiejący niczego oglądać z przymrużeniem
oka, przywiązujący ogromną wagę do wysmakowanej scenografii, nowoczesnych
efektów specjalnych, szukający wszędzie głębokiego przesłania, będą po
obejrzeniu czegoś takiego jak Creepozoids
absolutnie zażenowani. Ale co z tego? Dziełko DeCoteau po prostu nie dla nich
jest przeznaczone, powinno natomiast przypaść do gustu ludziom mojego pokroju,
którzy nigdy nie wyrośli z przaśnej rozrywki ukazującej możliwości
niskobudżetowego kina lat 80. Tacy pewnie oddali na wspomnianej stronie głosy
oscylujące w pobliżu 5–7, a te wszystkie "jedynki" są autorstwa osób oglądających
tego typu rarytasy chyba jedynie przez pomyłkę. Skoro ustaliliśmy już do kogo
film jest skierowany, zajmijmy się jego zawartością.
Najpierw mankamenty. Te
postapokaliptyczne realia (dalekiej przyszłości roku 1998!) nie są tak naprawdę
do niczego potrzebne, zwłaszcza że mutant został wytworzony laboratoryjnie, a
nie przypadkiem, wskutek skażenia. Taki eksperyment można by przeprowadzić w
dowolnych okolicznościach przyrody, współcześnie czy nie, w dodatku te całe
aminokwasy nie wydają się być zrozumiałą w postapokalipsie koniecznością – ot,
taki plot device. No i dlaczego takie
badania miałyby powołać do życia mordercznego mutanta, przypominającego z
wyglądu skrzyżowanie człowieka z przerośniętym chrząszczem? Przeciągający się
kwaśny deszcz to też jedynie pretekst, żeby bohaterowie nie mieli możliwości
opuszczenia budynku, bo inaczej film byłby jeszcze krótszy – i tak trwa zaledwie
około 70 minut. No i oczywiście w pewnym momencie w ogóle o tych żrących
opadach zapominają – w gruncie rzeczy nie wiadomo, czy nadal leje, czy też nie
uciekają przed zagrożeniem na zewnątrz, bo są na to za głupi.
![]() |
| Wszystko w porządku, to tylko aminokwas. |
Ale co tam
człowiek-chrząszcz, kiedy film ma do zaoferowania coś, co dało mi najwięcej
zabawy i zasłużyło na osobny akapit: ogromne, zmutowane szczury! Co prawda, nie
występują w zbyt wielu scenach (raptem w dwóch-trzech), ale gdy już się
pojawiają – rządzą. Wielgachny szczur, będący oczywistą pluszową pacynką, nałożoną
na czyjąś rękę, atakujący znienacka, wgryzający się w nadgarstek albo szyję,
chowający się pod łóżkiem i wyskakujący spod niego z głośnym "śśślurp,
śśślurp", wpełzający dziewczynie pod bluzkę i warczący przy tym "rrrarrrgh!"
– oto obrazy, których oczekuję od nakręconego w niespełna dwa tygodnie horroru SF
za 75 000 dolców! I każdego dolara widać na ekranie, nawet jeśli piszę to
z obezwładniająco ogromną dozą sarkazmu.
Na ekranie można
zobaczyć również trochę golizny, co jest raczej nieuniknione, gdy w obsadzie
mamy Linneę Quigley. W końcu co to za niskobudżetowy film bez sceny pod
prysznicem? A w takich Linnea jest niezawodna. Także tutaj ma okazję
zaprezentować swoje wdzięki, oddając się w strugach wody cielesnym rozkoszom ze
swoim chłopakiem, co – jasna rzecz – nie ma żadnego fabularnego ani
artystycznego uzasadnienia, znalazło się tutaj wyłącznie dlatego, że reżyser
specjalizował się swego czasu w branży erotycznej. Choć po co fachowcowi od porno
dla gejów goła Quigley, tego nie wiem. Ale może jego uwaga była skierowana
głównie na nagiego Kena Abrahama?
![]() |
| Kto by się spodziewał, że po upadku cywilizacji będzie tak łatwo o bieżącą wodę? |
Ale pozostali aktorzy
też mają trochę do pokazania, nawet jeśli nie ściągają spodni. Obsada składa
się z pięciu osób (nie licząc anonimowej pani naukowiec, ginącej z rąk "aminokwasu"
jeszcze w prologu), które ogólnie dają radę i spełniają swoje niezbyt trudne
zadanie, jakim jest wydawanie z siebie przekonywających wrzasków w trakcie
starcia ze zmutowanym tym i owym. Są w pełni funkcjonalni, nawet jeśli nie
świetni, tak bym to określił. Niekoniecznie chciałbym obejrzeć z nimi więcej
filmów, ale i nie wydają się drewniani, czego można się spodziewać po ludziach
mających na koncie raptem po kilka ról.
A przy tym trzeba
uczciwie uznać, że postaci nie giną w kolejności łatwej do przewidzenia: Jesse
(Michael Aranda, taki Jeffrey Combs dla ubogich), najmądrzejszy w grupie, zdaje
się być głównym bohaterem, tymczasem odwala kitę jako pierwszy. Kolejne zgony
też mnie zaskoczyły. Gdy mamy na ekranie dwie panie, z reguły łatwo odgadnąć
która przeżyje, albo chociaż zginie jako druga – nie w Creepozoids! Nie zdradzę której przypadnie w udziale ten zaszczyt, wtrącę
tylko, że akurat mnie Linnea nigdy się za bardzo nie podobała, dużo głębiej
wpadła mi w oko ciemnowłosa Ashlyn Gere, a zwłaszcza jej cudny warkocz. Kto
pozostanie w finale na placu boju, żeby stoczyć pojedynek z potworem? Muszę
przyznać, że wcale nie spodziewałem się kto będzie musiał wziąć ten obowiązek
na siebie. Niby mały drobiazg, a jednak cieszy tym bardziej, że w filmach
podążających śladem Obcego takie
rzeczy zazwyczaj nie stanowią najmniejszej tajemnicy.
| Ech, stare, dobre czasy, kiedy za całą charakteryzację mogła robić odrobinka czarnej farby... |
Bo zakamuflowaną podróbką
filmu Ridleya Scotta Creepozoids są
bez cienia wątpliwości, a umowne okoliczności postapo wcale w owej maskaradzie
nie pomagają. Sceneria składająca się z mrocznych korytarzy i jeszcze
mroczniejszych zakamarków, w których nasi dezerterzy w każdej chwili mogą paść
ofiarą czegoś strasznego, może bowiem być równie dobrze kompleksem badawczym,
pokładem statku kosmicznego, jak i podziemnym laboratorium – takim jak chociażby w
The Terror Within I & II, czyli filmach, które spokojnie
można polecić komuś gustującemu w tego typu rozrywce. (Choć tamta dylogia jest
chyba jednak nieco gorsza.) Obcy w kosmosie, Obcy po apokalipsie, Obcy pod
ziemią czy pod wodą – Obcy to Obcy i już.
| Akurat tego w każdej podróbce Obcego nie ma: zmutowany, morderczy berbeć. |
Warto zerknąć czasem na
filmografię Davida DeCoteau, niezależnie od preferencji seksualnych. Zwłaszcza
jego współpraca z Charlesem Bandem (prezes Full Moon zrobił z nim więcej filmów
niż z Davidem Schmoellerem, o którym z pewnością jeszcze będę tu pisał)
zasługuje na uwagę – DeCoteau ma spore zasługi w cyklu Puppet Master, nie wymagającym chyba reklamy. Lekkie, przaśne
B-klasowce w starym stylu, suto okraszone słodką muzyką syntezatorową, mogą być
odpowiedzią na modlitwy widzów tęskniących za radosnym i bezpretensjonalnym
kiczem lat 80. Nie wiem czy zdzierżyłbym kilka takich filmów z rzędu, ale
oglądane raz na jakiś czas, na przykład w ramach takiego maratonu, dają mi dużo
satysfakcji i raz po raz przyprawiają o tylko trochę złośliwy rechot. Także i
Wam takiego oczyszczającego śmiechu życzę, przypominając jednocześnie, że
czasami
lepszy za krótki, niż za długi. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało.
Ocena: 7/10.
Wnioski:
- więcej szczurów-gigantów, zmutowany aminokwas to jednak nie to samo,
- dlaczego The Terror Within doczekał się kontynuacji, a Creepozoids nie? Nie ma sprawiedliwości!



Brak komentarzy:
Prześlij komentarz