czwartek, 30 października 2014

24 października. Od pornoli do mutantów.

David DeCoteau ma interesującą karierę zawodową: zaczął od kręcenia gejowskich pornoli, by raptownie wskoczyć w niskobudżetowe kino grozy filmem Dreamaniac, potem wrócić na moment do erotyki, a chwilę później znowu zająć się realizacją tanich B-klasowców z różnych gatunków. Gdzieś tam po drodze zdarzyło mu się nakręcićbynajmniej nie stroniący od nagościhorror science fiction Creepozoids (1987), będący idealnym przykładem arcyzwięzłości.
 
W świecie po absolutnie pobieżnie naszkicowanej nuklearnej apokalipsie żyje sobie grupka pięciorga ocalałych dezerterów, przemykających po ruinach cywilizacji. Gdy zbiera się na kwaśny deszcz (z gatunku takich przeżerających nawet kamień), z konieczności szukają schronienia w opuszczonym ośrodku badawczym. Właśnie, czy rzeczywiście jest on zupełnie opustoszały? Z jakimś cudem wciąż działającego komputera dowiadują się, że przeprowadzano tam eksperymenty nad wytworzeniem zmutowanych aminokwasów. Nietrudno się domyślić, że powstałe w ten sposób różnorakie złowrogie poczwary wszamały wszystkich naukowców, a teraz przemierzają korytarze kompleksu w poszukiwaniu kolejnych ofiar. Ponieważ bohaterowie nie grzeszą zbytnią inteligencją, zajmie im dobrą chwilę połapanie się wreszcie o co chodzi, o ile wcześniej nie staną się kolacją mutanta.


"Byłeeem kim jeeesteeeś, bęęędzieeesz kim jeeesteeem..."

Czy średnia 3,3 na IMDb jest sprawiedliwa? Moje serce, zakochane w tanim kiczu klasy B, zdecydowanie krzyczy NIE. Rozumiem, że ludzie nie umiejący niczego oglądać z przymrużeniem oka, przywiązujący ogromną wagę do wysmakowanej scenografii, nowoczesnych efektów specjalnych, szukający wszędzie głębokiego przesłania, będą po obejrzeniu czegoś takiego jak Creepozoids absolutnie zażenowani. Ale co z tego? Dziełko DeCoteau po prostu nie dla nich jest przeznaczone, powinno natomiast przypaść do gustu ludziom mojego pokroju, którzy nigdy nie wyrośli z przaśnej rozrywki ukazującej możliwości niskobudżetowego kina lat 80. Tacy pewnie oddali na wspomnianej stronie głosy oscylujące w pobliżu 5–7, a te wszystkie "jedynki" są autorstwa osób oglądających tego typu rarytasy chyba jedynie przez pomyłkę. Skoro ustaliliśmy już do kogo film jest skierowany, zajmijmy się jego zawartością.

Najpierw mankamenty. Te postapokaliptyczne realia (dalekiej przyszłości roku 1998!) nie są tak naprawdę do niczego potrzebne, zwłaszcza że mutant został wytworzony laboratoryjnie, a nie przypadkiem, wskutek skażenia. Taki eksperyment można by przeprowadzić w dowolnych okolicznościach przyrody, współcześnie czy nie, w dodatku te całe aminokwasy nie wydają się być zrozumiałą w postapokalipsie koniecznością – ot, taki plot device. No i dlaczego takie badania miałyby powołać do życia mordercznego mutanta, przypominającego z wyglądu skrzyżowanie człowieka z przerośniętym chrząszczem? Przeciągający się kwaśny deszcz to też jedynie pretekst, żeby bohaterowie nie mieli możliwości opuszczenia budynku, bo inaczej film byłby jeszcze krótszy – i tak trwa zaledwie około 70 minut. No i oczywiście w pewnym momencie w ogóle o tych żrących opadach zapominają – w gruncie rzeczy nie wiadomo, czy nadal leje, czy też nie uciekają przed zagrożeniem na zewnątrz, bo są na to za głupi.


Wszystko w porządku, to tylko aminokwas.
 
Ale co tam człowiek-chrząszcz, kiedy film ma do zaoferowania coś, co dało mi najwięcej zabawy i zasłużyło na osobny akapit: ogromne, zmutowane szczury! Co prawda, nie występują w zbyt wielu scenach (raptem w dwóch-trzech), ale gdy już się pojawiają – rządzą. Wielgachny szczur, będący oczywistą pluszową pacynką, nałożoną na czyjąś rękę, atakujący znienacka, wgryzający się w nadgarstek albo szyję, chowający się pod łóżkiem i wyskakujący spod niego z głośnym "śśślurp, śśślurp", wpełzający dziewczynie pod bluzkę i warczący przy tym "rrrarrrgh!" – oto obrazy, których oczekuję od nakręconego w niespełna dwa tygodnie horroru SF za 75 000 dolców! I każdego dolara widać na ekranie, nawet jeśli piszę to z obezwładniająco ogromną dozą sarkazmu.

 
Nie musicie pytać: tak, chcę dostać w prezencie taką pacynkę!

Na ekranie można zobaczyć również trochę golizny, co jest raczej nieuniknione, gdy w obsadzie mamy Linneę Quigley. W końcu co to za niskobudżetowy film bez sceny pod prysznicem? A w takich Linnea jest niezawodna. Także tutaj ma okazję zaprezentować swoje wdzięki, oddając się w strugach wody cielesnym rozkoszom ze swoim chłopakiem, co – jasna rzecz – nie ma żadnego fabularnego ani artystycznego uzasadnienia, znalazło się tutaj wyłącznie dlatego, że reżyser specjalizował się swego czasu w branży erotycznej. Choć po co fachowcowi od porno dla gejów goła Quigley, tego nie wiem. Ale może jego uwaga była skierowana głównie na nagiego Kena Abrahama?


Kto by się spodziewał, że po upadku cywilizacji będzie tak łatwo o bieżącą wodę?

Ale pozostali aktorzy też mają trochę do pokazania, nawet jeśli nie ściągają spodni. Obsada składa się z pięciu osób (nie licząc anonimowej pani naukowiec, ginącej z rąk "aminokwasu" jeszcze w prologu), które ogólnie dają radę i spełniają swoje niezbyt trudne zadanie, jakim jest wydawanie z siebie przekonywających wrzasków w trakcie starcia ze zmutowanym tym i owym. Są w pełni funkcjonalni, nawet jeśli nie świetni, tak bym to określił. Niekoniecznie chciałbym obejrzeć z nimi więcej filmów, ale i nie wydają się drewniani, czego można się spodziewać po ludziach mających na koncie raptem po kilka ról.

A przy tym trzeba uczciwie uznać, że postaci nie giną w kolejności łatwej do przewidzenia: Jesse (Michael Aranda, taki Jeffrey Combs dla ubogich), najmądrzejszy w grupie, zdaje się być głównym bohaterem, tymczasem odwala kitę jako pierwszy. Kolejne zgony też mnie zaskoczyły. Gdy mamy na ekranie dwie panie, z reguły łatwo odgadnąć która przeżyje, albo chociaż zginie jako druga – nie w Creepozoids! Nie zdradzę której przypadnie w udziale ten zaszczyt, wtrącę tylko, że akurat mnie Linnea nigdy się za bardzo nie podobała, dużo głębiej wpadła mi w oko ciemnowłosa Ashlyn Gere, a zwłaszcza jej cudny warkocz. Kto pozostanie w finale na placu boju, żeby stoczyć pojedynek z potworem? Muszę przyznać, że wcale nie spodziewałem się kto będzie musiał wziąć ten obowiązek na siebie. Niby mały drobiazg, a jednak cieszy tym bardziej, że w filmach podążających śladem Obcego takie rzeczy zazwyczaj nie stanowią najmniejszej tajemnicy.


Ech, stare, dobre czasy, kiedy za całą charakteryzację mogła robić odrobinka czarnej farby...

Bo zakamuflowaną podróbką filmu Ridleya Scotta Creepozoids są bez cienia wątpliwości, a umowne okoliczności postapo wcale w owej maskaradzie nie pomagają. Sceneria składająca się z mrocznych korytarzy i jeszcze mroczniejszych zakamarków, w których nasi dezerterzy w każdej chwili mogą paść ofiarą czegoś strasznego, może bowiem być równie dobrze kompleksem badawczym, pokładem statku kosmicznego, jak i podziemnym laboratorium – takim jak chociażby w The Terror Within I & II, czyli filmach, które spokojnie można polecić komuś gustującemu w tego typu rozrywce. (Choć tamta dylogia jest chyba jednak nieco gorsza.) Obcy w kosmosie, Obcy po apokalipsie, Obcy pod ziemią czy pod wodą – Obcy to Obcy i już.


Akurat tego w każdej podróbce Obcego nie ma: zmutowany, morderczy berbeć.

Warto zerknąć czasem na filmografię Davida DeCoteau, niezależnie od preferencji seksualnych. Zwłaszcza jego współpraca z Charlesem Bandem (prezes Full Moon zrobił z nim więcej filmów niż z Davidem Schmoellerem, o którym z pewnością jeszcze będę tu pisał) zasługuje na uwagę – DeCoteau ma spore zasługi w cyklu Puppet Master, nie wymagającym chyba reklamy. Lekkie, przaśne B-klasowce w starym stylu, suto okraszone słodką muzyką syntezatorową, mogą być odpowiedzią na modlitwy widzów tęskniących za radosnym i bezpretensjonalnym kiczem lat 80. Nie wiem czy zdzierżyłbym kilka takich filmów z rzędu, ale oglądane raz na jakiś czas, na przykład w ramach takiego maratonu, dają mi dużo satysfakcji i raz po raz przyprawiają o tylko trochę złośliwy rechot. Także i Wam takiego oczyszczającego śmiechu życzę, przypominając jednocześnie, że czasami lepszy za krótki, niż za długi. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało.


Ocena: 7/10. 

Wnioski:
  • więcej szczurów-gigantów, zmutowany aminokwas to jednak nie to samo,
  • dlaczego The Terror Within doczekał się kontynuacji, a Creepozoids nie? Nie ma sprawiedliwości!


Brak komentarzy: