Wbrew temu co można
pomyśleć po wczorajszym wpisie, strasznie lubię horrory science fiction. Ale tylko takie, w których nauka jest raczej
niezbędna do opowiedzenia danej historii, gdzie wątki nadprzyrodzone (jak
choćby nawiedzona winda) nie pasowałyby wcale. Najlepiej do takiego połączenia
nadają się historie o morderczych hybrydach-mutantach. Pewnie dlatego tak
bardzo podobał mi się The Kindred (1987).
Gdy John odwiedza w
szpitalu swoją matkę, panią naukowiec, która dopiero co wybudziła się po
wypadku samochodowym z kilkuletniej śpiączki, nie spodziewa się usłyszeć
takiego życzenia: ma zniszczyć wszystkie matczyne notatki, próbki i osiągnięcia
naukowe zgromadzone w domowym laboratorium. Oprócz tego wyrywa jej się jakaś
nie do końca zrozumiała wzmianka o tajemniczym bracie, o którego istnieniu
młodzieniec nigdy nie słyszał. John, również obracający się w świecie nauki,
wraca do rodzinnego domu na odludziu, gdzie matka przeprowadzała genetyczne
eksperymenty, a przy okazji zabiera ze sobą grupkę przyjaciół z pracy. Przeprowadzona na miejscu inspekcja wykazuje, że matka faktycznie dłubała w
podejrzanym projekcie, mającym na celu sztuczne wytworzenie jakiegoś potworka.
Tylko gdzie on się podział? I jak bardzo zdążył przez te lata odosobnienia
urosnąć?
Oczekiwałem
sympatycznego, w miarę zajmującego filmu klasy B, może i kiczowatego trochę,
ale zrobionego z zacięciem, powielającego kreatywnie różne gatunkowe klisze z SF i horroru – dostałem natomiast znacznie
więcej. The Kindred to naprawdę
porządny kawałek kina, który zasłużył na o wiele większe uznanie i rozpoznawalność
wśród fanów takiej rozrywki, a zamiast tego prześliznął się przez szpary w
podłodze i spoczął na dnie niebytu, otoczony licznymi perełkami grozy, w tym
cudownym miesiącu czasem przeze mnie wydobywanymi. (Nie ma go nawet na Wikipedii!
Co za świat!) Całkiem niegłupi, unikający banalnych zwrotów akcji, konstruujący
napięcie metodami dalekimi od wulgarności.
![]() |
| Nie wyciąga się pomocnej dłoni do owrzodzonego mutanta. |
Także postacie nie są tylko papierowymi szablonami do odstrzału dla zabójczego mutanta, można je bez problemu odróżnić, polubić i zapamiętać. (Choćby chłopak zamęczający znajomych swoimi kompletnie niepraktycznymi wynalazkami, w stylu tatusia z Gremlinsów.) Pewnie dlatego ginie tak mało bohaterów – okazano im zbyt wiele szacunku, żeby bezceremonialnie usypać z nich wielką stertę trupów. To film, który gruntownie przemyślano jeszcze na etapie powstawania scenariusza, zamiast kręcić byle co. I nic dziwnego: kiedy ma się w ekipie piszących Josepha Stefano, scenarzystę pieprzonej Psychozy, można spodziewać się, że fabuła zostanie opowiedziana ciekawie i sprawnie. Niewiele rzeczy cieszy mnie tak bardzo, jak lekki, stricte rozrywkowy horror, który nie ograniczył się do bycia tak-złym-że-aż-dobrym, ale jest po prostu dobry.
![]() |
| Nic tak nie przeszkadza w prowadzeniu samochodu, jak macki wbijające się pod skórę. |
Na tym zalety się nie kończą. Dokładnie tak jak liczyłem, występujący w roli drugoplanowej Rod Steiger kradnie każdą scenę. Gra typowego evil scientist, który kiedyś współpracował z matką Johna, wcale nie obawiając się tworzyć potencjalnie zabójczych potworów, a także likwidować mogących mu zaszkodzić świadków. Co prawda, nie ma go zbyt dużo w tym filmie, ale gdy już się pojawia, zawsze jest na co popatrzeć. Zwłaszcza, że jest to ten mój ulubiony typ złego naukowca: mad evil scientist! Niewielu aktorów potrafiło tak efektownie odgrywać brak niezrównoważenia psychicznego. Momentami osiąga niemal tak wysoki poziom chaotycznego szaleństwa, jak Donald Pleasance w roli doktora Loomisa. Wykorzystuje podobne techniki aktorskie, to znaczy, zaczyna na przykład znienacka wydzierać się bez powodu w samym środku monologu, by po chwili… zapomnieć powód swego gniewu i raptownie się uspokoić. Albo też zaczyna nerwowo chichotać w trakcie wypowiadania całkowicie poważnego zdania, nie wspominając już o dziwacznych tikach i gestach, jakie przy tym wykonuje. I tak samo jak w przypadku Pleaseance'a, nie do końca wiadomo, czy wymagał tego scenariusz, czy improwizował te ekscentryczne zachowania na planie, czy też po prostu nie zdawał sobie sprawy, że kamera jest włączona i zwyczajnie był sobą. Miód dla oczu, krótko mówiąc.
![]() |
| "You don't know what death is!" |
Bardzo podobało mi się w tym filmie, że właściwie nikt ani razu nie podnosi absolutnie żadnych kwestii moralno-etycznych, związanych z przeprowadzaniem takich eksperymentów. Nawet główny bohater przyznaje w pewnym momencie nonszalancko, że kiedyś tam udostępnił matce próbkę swoich komórek, żeby wykorzystała je do jakiegoś tam klonowania czy czegoś. Ani słowa o tym, czy takie badania nie są przypadkiem niezgodne z prawem, czy czymś to nie grozi… Bo i po co głowę sobie zawracać takimi techniczno-prawnymi pierdółkami – to nudne i oklepane, a najważniejsze są przecież fajne stworki!
![]() |
| Słyszałem o dzieciach z probówki, ale ze słoika? |
A skoro o nich mowa: każdy wielbiciel monster movies dobrze wie, że realistycznie zrobione practical FX i stopklatkowe animacje są w takich filmach nie mniej ważne, niż ciekawa historyjka. I pod tym względem The Kindred nie zawodzi: sceny transformacji, przepięknie wykonane między innymi przez Matthew Mungle'a (który pracował przy efektach do takich filmów, jak Koszmar z ulicy Wiązów 3, Sypialnie ociekające krwią, Edward Nożycoręki, Dracula, czy rozpoczynająca ten cały maraton Opiekunka), dały mi mnóstwo wspaniałych doznań wizualnych. Znacie to uczucie: "Chciałbym dostać takiego stworka pod choinkę!"? Ten film może go dostarczyć w nadmiarze.
| To tylko mała próbka. Waham się którego chcę na Gwiazdkę, ale chyba tego na trzecim zdjęciu, wyglądającego jak wielki balas. |
Także muzyka autorstwa ogromnie niedocenianego kompozytora, Davida Newmana, znanego z dobrych filmów klasy B (nieśmiertelne Crittersy, całkiem już zapomniany Mój kochanek demon, czy zupełnie niezły The Runestone, gdzie ścieżka dźwiękowa jest wręcz rewelacyjna), świetnie komponuje się z całością. Przypominając zarazem, że kiedyś w horrorach można było usłyszeć zapadające w pamięć kompozycje, co dziś jest niestety rzadkością. (Owszem, czasem trafi się taki Joseph Bishara na przykład, ale na talenty miary Christophera Younga, Josepha LoDuki, Jaya Chattawaya, Joela Goldsmitha czy Johna Carpentera raczej nie ma już co liczyć.) Od wielu lat uważam, że muzyka może zepsuć albo naprawić niemal każdy film, z dowolnego gatunku, lub chociaż wzbogacić/zubożyć emocjonalnie. Newman dowiódł tego kolejny raz, podnosząc całość z wysokiego poziomu na jeszcze wyższy. Chętnie bym kupił/przegrał/ściągnął ten soundtrack, ale niestety nigdzie nie jest dostępny. Jakżeby inaczej.
![]() |
| Takich skrzeli nie powstydziłby się sam Kevin Costner. |
Stephen Carpenter i Jeffrey Obrow wyreżyserowali wspólnie trzy horrory, z których The Kindred był ostatni i chyba najlepszy. Potem ich drogi się rozeszły, a kolejne produkcje nie należały już do godnych uwagi (może z wyjątkiem Servants of Twilight Obrowa, nienajgorszej ekranizacji dobrej powieści Deana Koontza). Po raz kolejny przyłapałem jakichś twórców w szczytowym okresie, po którym albo zawiesili działalność, albo znacznie obniżyli loty. Przysięgam, że nie robię tego celowo, ale czuję się jak bym przynosił im pecha – wstecznie. Naprawdę mi przykro!
Ocena:
7/10.
Wnioski:
- niech ktoś to wreszcie wyda na DVD albo Blurayu, ten film zasługuje na wspomagany kultem renesans,
- gdybym miał szczęście obejrzeć go na kasecie z ćwierć wieku temu, sam chętnie bym się do tego renesansu przyczyniał od wielu lat,
- pomimo tego, że moje uznanie dla jakiegoś filmu prawie zawsze jest złowróżbnym omenem.






Brak komentarzy:
Prześlij komentarz