piątek, 17 października 2014

15 października. Cheeseburger + pizza.

Przełom lat 70. i 80. był dla włoskiego kina okresem absolutnej cudowności. Rozumiem przez to absurdalność i obrzydlistwo, bo jak inaczej określić wszystkie na wpół (albo i całkiem) obłąkane horrory, którymi podówczas raczyli widzów ci popierdoleni makaroniarze? Pisałem już tutaj, że "włoski horror = pojebanie" i chyba każdy się ze mną zgodzi. Niezależnie od tego, czy mowa o włoskich filmach o zombie, czy o włoskich filmach o kanibalach, szaleństwo spływało wtedy z Włoch na ekrany kin i telewizorów całego świata, przynosząc niemałe zyski. Umberto Lenzi, Lucio Fulci, Ruggero Deodato i ich liczni naśladowcy nie narzekali na brak propozycji. Wiadomo jednak, że takie sycące smakołyki gore mogą się w końcu przejeść, cóż więc było robić – Marino Girolami postanowił zrobić ludziom wyjątkowo dobrze i w przedostatniej chwili upichcić danie połączone z obu fenomenalnie popularnych tematów, kręcąc Zombi Holocaust (1980). (Znany też jako Doctor Butcher, Medical Deviate i pod 57 innymi tytułami.)

Jeden z nowojorskich szpitalu ma poważny problem: ktoś podkrada części ciał przechowywanych w kostnicy. Z początku wygląda to na jakiś niesmaczny żart któregoś ze studentów, prawda jednak okazuje się o wiele bardziej makabryczna. Na gorącym uczynku, jak kot w kurniku, złodziej – pielęgniarz – zostaje przyłapany i okazuje się… kanibalem. Gdy personel zapowiada wezwanie policji, smakosz zakazanych delicji robi jego zdaniem jedyną logiczną rzecz: skacze przez okno z wysokiego piętra. Nie ginie jednak od razu, a zanim skona na chodniku w odłamkach szkła, wypowie jeszcze tajemnicze słowo "Kito". Wtedy wychodzi na jaw, że podobne przypadki miały miejsce w innych szpitalach, a odpowiedzialni za nie zwyrodnialcy byli emigrantami z wysp Moluki. Ekspedycja złożona z naukowców udaje się tam, żeby zbadać źródło aktów kanibalizmu. Na miejscu znajdą jednak o wiele więcej…


"Przerwa obiadowa już się skończyła, koleś!"
 

Tytuł nie pozostawia raczej wątpliwości co to takiego. Już na pierwszej z brzegu wyspie roi się bowiem nie tylko od ludożerców, ale i starych, dobrych żywych trupów, napędzających stracha nawet owym kanibalom. A ponieważ widok dzikusów czmychających w popłochu przed zombi (skoro Włosi ciągle pisali to słowo bez "e" na końcu, i ja się temu podporządkuję) jest zdecydowanie malowniczy, trudno narzekać na brak silnych wrażeń wizualnych. Szczególnie, gdy obie grupy morderczych autochtonów zaczynają po kolei wcinać członków ekspedycji, a reżyser i charakteryzatorzy nie szczędzą nam obleśnych szczegółów konsumpcji.


Charakteryzacja żywych trupów niestety nie jest mocną stroną filmu...

Jeśli to wszystko kojarzy się z Cannibal Holocaust Deodato i Zombi 2 Fulciego, trudno uznać taki stan rzeczy za przypadek – film bezwstydnie kopiuje szablony z wyżej wymienionych (i nie tylko), ba, wykorzystuje nawet egzotyczne plany zdjęciowe tego drugiego, a zaczyna się oczywiście w Nowym Jorku, gdzie bierze początek niejeden włoski horror. I wcale nie mam mu tego za złe: zabawa jest przednia. Akcja biegnie wartko, nie zatrzymując się ani na chwilę, żeby pokontemplować kwestie moralne czy etyczne, nie wspominając już o zadumaniu się nad pytaniem, jakim cudem te wszystkie trupy powracają do życia. (Nie chcę tu wnikać w szczegóły, ale nietrudno się domyślić, że odpowiedzialny za wszystko jest tytułowy rzeźnicki doktor.) Krótki czas projekcji (raptem "złoty dwadzieścia") sprawia, że historia nigdy nie staje się męcząca, czego niestety doświadczyłem oglądając w przeszłości inne horrory i dreszczowce włoskiej produkcji. (Zwłaszcza Antropophagus, Rosso sangue i Inferno in diretta powodowały u mnie odruch ziewania.) Ponownie w roli głównej widzimy Iana McCullocha (który w tamtym okresie najwidoczniej nie robił nic innego oprócz grania we włoskich filmach) – szkocki aktor wciela się tutaj praktycznie w taką samą rolę, co w Zombie 2. I dobrze się w niej spełnia, nie miałem więc pretensji o tę wtórność – if it ain't broken, don't fix it.


... w odróżnieniu od charakteryzacji trupów nieżywych.

Kolejne skojarzenie to dubbing: wśród amerykańskich głosów znów słychać tego charakterystycznego kolesia o głosie do złudzenia przypominającym Roberta De Niro, którego z pewnością rozpozna każdy, kto oglądał choć trochę włoskich horrorów podobnego typu w angielskiej wersji językowej. W dodatku aktor mówiący jego głosem (doktor właśnie) wygląda trochę jak Harvey Keitel, co tylko zwiększyło moje rozbawienie w trakcie oglądania. Gdyby jeszcze dorzucono pasującą do płaszczyzny dźwiękowej konwencję gangsterską, mikstura byłaby kompletna. Mafijny horror kanibalistyczny z żywymi trupami? Idę na to!


"Sigmund! Dimitri! Bierzcie go!"

W filmie jest zdecydowanie dużo humoru, oczywiście zarówno zamierzonego jak i niezamierzonego – co raczej nie może dziwić, zważywszy że Marino Girolami to głównie reżyser komedii. Trudno więc, żeby nie potraktował takiego beztrosko głupkowatego tematu, jak zombie/kanibalizm, z przymrużeniem oka, zwłaszcza że horrory z tego nurtu z reguły skrzyły się humorem. Bezsprzecznie nie jestem pierwszym, który to dostrzegł, ale wśród tych scen niechcący śmiesznych najlepsza jest oczywiście ta, kiedy kanibal-pielęgniarz wyskakuje oknem, w odpowiedniej chwili zostaje zastąpiony strategicznie przez kukłę, której ramię odpada w momencie uderzenia o beton. Gdy chwilę potem widzimy zbliżenie aktora na ziemi (średnio przekonywająco grającego agonię), ręka magicznie zdążyła wrócić już na swoje miejsce – boskie!

Zwariowane, absurdalne, a także zwyczajnie głupie pomysły i błędy realizatorskie Zombi Holocaust, niosące ze sobą świetną zabawę, przypomniały mi dlaczego kiedyś tak polubiłem włoskie horrory, szczególnie z tego okresu. Nie mogę sobie tylko przypomnieć dlaczego kilka lat temu przestałem je oglądać. Nic jednak straconego – ten cały maraton to świetna okazja, żeby nadrobić moje spore braki. Nie mogę się doczekać!


Ocena: 7/10.

Wnioski:
  • więcej zombie,
  • więcej kanibali,
  • muszę oglądać więcej włoskich horrorów.


Brak komentarzy: