czwartek, 16 października 2014

13 października. Pierdzące zombie.

Nie jest żadną tajemnicą, że ubóstwiam niskobudżetowe horrory z lat 80. Ich nasyconą kolorystykę, częsty brak poszanowania logiki, praktyczne efekty specjalne i charakteryzację, stopklatkową animacje, zamierzony (i nie zamierzony) czarny humor, nie zapominając rzecz jasna o kiczu, wszechobecnym we fryzurach, strojach, oświetleniu i wszystkim co tylko widać na ekranie. Owszem, czasem sobie ponarzekam, że taki film nie wykorzystuje swojego potencjału, że jest w nim nie dość nastroju, za mało efektownych i kreatywnych scen śmierci, albo że traktuje siebie zbyt poważnie. Jednak żadnego z tych zarzutów nie da się postawić Upiorom (1986).

Zmotoryzowana grupa znajomych (która to już z kolei?) po wyrzuceniu z przyjęcia błądzi w nocy po lesie, a kolejny zakręt prowadzi ich do stojącego pośrodku cmentarza wielkiego domostwa. Oczywiście, nie myśląc wiele, zaczynają zwiedzać budynek. Nie wiedzą, że głównym mieszkańcem jest Kreon, prastary czarodziej, zamierzający złożyć ich wszystkich w ofierze, aby w ten sposób wskrzesić swoją znajdującą się w stanie półżycia narzeczoną. Bynajmniej nie mieszka samotnie: towarzystwa dotrzymują mu wszelakiej maści straszydła. Rozpoczyna się długa pogoń po niekończących się korytarzach i komnatach upiornego domiska…

Kurwa, ten film jest absolutnie genialny. Tak delikatnie mówiąc. Jest w nim wszystko czego oczekuję od horroru klasy B z lat 80. Są strzygi, upiory, wysysające krew gigantyczne płazy, kobieta-pająk, a nawet śmierć z kosą we własnej osobie. I radośnie popierdujące zombie. Scenarzyści Spookies przewertowali horrorowy bestiariusz, czerpiąc z niego pełnymi garściami przeróżne cudowności, nie bacząc na to czy w ogóle do siebie pasują, i nie tłumacząc ich pochodzenia, a potem sklecili z nich taki szaleńczo kolorowy kalejdoskop, w którymi mieni się wszystko, co najfajniejsze. Uwielbiam ich za to.


Kostucha, obcy, kobieta-pająk i zombie z kilofem. Czego pragnąć więcej?

Takie podejście mogłoby zaowocować niestrawnym chaosem, ale na szczęście nie słabnące ani na chwilę tempo i pełne pasji oddanie reżysera sprawiły, że film jest wręcz szalenie satysfakcjonujący. Jego obłęd mocno przypomina włoskie horrory, minus ohydna makabra, plus więcej practical FX. Maniacka energia zaś dorównuje nawet Martwemu złu I & II, a niekiedy intensywnością akcji niemal dogania Martwicę mózgu. Nie żartuję! Nie mam pojęcia dlaczego Spookies nie zyskały większego rozgłosu niż na przykład taka Noc demonów (również podobna), skoro są od niej znacznie lepsze. Skoro mowa o twórczości Kevina Tenneya, autorzy dorzucili jeszcze planszę ouija, przyczyniającą się do draki nie mniejszej niż ta w Witchboard.

A jednocześnie film jest mocno zakorzeniony w kinie grozy poprzednich epok. Na przykład wierny pomocnik Kreona, wilkołakopodobny mutant w pomarańczowej kamizelce (?), pełni funkcję takiego typowego Draculowskiego Renfielda, albo Frankensteinowskiego Ygora, tyle że jego możliwości są, niestety, zmarnowane. Pojawia się niby często, ale aktywność ogranicza głównie do podglądania intruzów. Raz tylko ma okazję naprawdę się wykazać, kiedy funduje pewnemu pechowemu dzieciakowi chyba najszybsze i najbardziej zaskakujące pogrzebanie żywcem, jakie kiedykolwiek widziałem w filmie.

Natomiast już samo zawiązanie fabuły budzi skojarzenia z rewelacyjnym Domem na Przeklętym Wzgórzu, z niezastąpionym Vincentem Pricem w roli głównej (którego całkiem nieźle usiłuje tu naśladować Felix Ward w roli Kreona), mimo że oczywiście klasyk z 1959 nie miał dużo wspólnego z kiczowatymi B-klasowcami. Zresztą, choć to pewnie przypadek, wśród nieproszonych gości znajduje się Peter Iasillo Jr., osobnik bardzo Price'a przypominający, nie tylko dzięki rysom twarzy, ale i charakterystycznemu cienkiemu wąsikowi. Z drugiej strony, ten cały Rich, którego z jajem gra Iasillo, kojarzyć się może z naszym swojskim Marianem Koniuszko, co tylko przyczyniło się do zwiększenia mojej wesołości w trakcie seansu. I ma na sobie koszulkę z naprasowanym zdjęciem, przedstawiającym jego w towarzystwie pluszowej małpki. Tak.


Wygląda jak przynoszący wstyd rodzinie krewny Vincenta Price'a. Znaczy się, ten po lewej.

Film był reklamowany jako idealna propozycja dla fanów Gremlinsów i Ghoulies – jest to raczej mało trafne zestawienie. Jedynie tytuł może przywoływać większe skojarzenia, a oprócz tego Spookies są wariacką, wręcz anarchistyczną przeróbką wątków typowych dla opowieści o nawiedzonych domach. I sądzę, że idealnie nadaje się na oglądanie w Halloweenowy wieczór, zwłaszcza w asyście niekoniecznie trzeźwych znajomych, wtedy zabawa może być ekstremalna. Akurat mnie wypadło obejrzeć go jeszcze w połowie października, ale skąd mogłem wiedzieć, że warto ten smakołyk odłożyć na później?


Ocena 8/10.

Wnioski:
  • więcej pierdzących zombie, mniej Ygora/Renfielda (jest bezużyteczny),
  • więcej takich perełek, mniej… czegokolwiek innego,
  • napiszę to jeszcze raz: ten film jest, kurwa, genialny.



Brak komentarzy: