Nie jest żadną
tajemnicą, że ubóstwiam niskobudżetowe horrory z lat 80. Ich nasyconą kolorystykę,
częsty brak poszanowania logiki, praktyczne efekty specjalne i charakteryzację,
stopklatkową animacje, zamierzony (i nie zamierzony) czarny humor, nie
zapominając rzecz jasna o kiczu, wszechobecnym we fryzurach, strojach,
oświetleniu i wszystkim co tylko widać na ekranie. Owszem, czasem sobie
ponarzekam, że taki film nie wykorzystuje swojego potencjału, że jest w nim nie
dość nastroju, za mało efektownych i kreatywnych scen śmierci, albo że traktuje
siebie zbyt poważnie. Jednak żadnego z tych zarzutów nie da się postawić Upiorom (1986).
Zmotoryzowana grupa
znajomych (która to już z kolei?) po wyrzuceniu z przyjęcia błądzi w nocy po
lesie, a kolejny zakręt prowadzi ich do stojącego pośrodku cmentarza wielkiego
domostwa. Oczywiście, nie myśląc wiele, zaczynają zwiedzać budynek. Nie wiedzą,
że głównym mieszkańcem jest Kreon, prastary czarodziej, zamierzający złożyć ich
wszystkich w ofierze, aby w ten sposób wskrzesić swoją znajdującą się w stanie
półżycia narzeczoną. Bynajmniej nie mieszka samotnie: towarzystwa dotrzymują mu
wszelakiej maści straszydła. Rozpoczyna się długa pogoń po niekończących się
korytarzach i komnatach upiornego domiska…
Kurwa, ten film jest absolutnie genialny. Tak delikatnie mówiąc. Jest w nim wszystko czego oczekuję od horroru klasy B z lat 80. Są strzygi, upiory, wysysające krew gigantyczne płazy, kobieta-pająk, a nawet śmierć z kosą we własnej osobie. I radośnie popierdujące zombie. Scenarzyści Spookies przewertowali horrorowy bestiariusz, czerpiąc z niego pełnymi garściami przeróżne cudowności, nie bacząc na to czy w ogóle do siebie pasują, i nie tłumacząc ich pochodzenia, a potem sklecili z nich taki szaleńczo kolorowy kalejdoskop, w którymi mieni się wszystko, co najfajniejsze. Uwielbiam ich za to.
Kurwa, ten film jest absolutnie genialny. Tak delikatnie mówiąc. Jest w nim wszystko czego oczekuję od horroru klasy B z lat 80. Są strzygi, upiory, wysysające krew gigantyczne płazy, kobieta-pająk, a nawet śmierć z kosą we własnej osobie. I radośnie popierdujące zombie. Scenarzyści Spookies przewertowali horrorowy bestiariusz, czerpiąc z niego pełnymi garściami przeróżne cudowności, nie bacząc na to czy w ogóle do siebie pasują, i nie tłumacząc ich pochodzenia, a potem sklecili z nich taki szaleńczo kolorowy kalejdoskop, w którymi mieni się wszystko, co najfajniejsze. Uwielbiam ich za to.
| Kostucha, obcy, kobieta-pająk i zombie z kilofem. Czego pragnąć więcej? |
Takie podejście mogłoby zaowocować niestrawnym chaosem, ale na szczęście nie słabnące ani na chwilę tempo i pełne pasji oddanie reżysera sprawiły, że film jest wręcz szalenie satysfakcjonujący. Jego obłęd mocno przypomina włoskie horrory, minus ohydna makabra, plus więcej practical FX. Maniacka energia zaś dorównuje nawet Martwemu złu I & II, a niekiedy intensywnością akcji niemal dogania Martwicę mózgu. Nie żartuję! Nie mam pojęcia dlaczego Spookies nie zyskały większego rozgłosu niż na przykład taka Noc demonów (również podobna), skoro są od niej znacznie lepsze. Skoro mowa o twórczości Kevina Tenneya, autorzy dorzucili jeszcze planszę ouija, przyczyniającą się do draki nie mniejszej niż ta w Witchboard.
A jednocześnie film
jest mocno zakorzeniony w kinie grozy poprzednich epok. Na przykład wierny
pomocnik Kreona, wilkołakopodobny mutant w pomarańczowej kamizelce (?), pełni
funkcję takiego typowego Draculowskiego Renfielda, albo Frankensteinowskiego Ygora,
tyle że jego możliwości są, niestety, zmarnowane. Pojawia się niby często, ale
aktywność ogranicza głównie do podglądania intruzów. Raz tylko ma okazję
naprawdę się wykazać, kiedy funduje pewnemu pechowemu dzieciakowi chyba
najszybsze i najbardziej zaskakujące pogrzebanie żywcem, jakie kiedykolwiek
widziałem w filmie.
Natomiast już samo zawiązanie
fabuły budzi skojarzenia z rewelacyjnym Domem na Przeklętym Wzgórzu, z niezastąpionym Vincentem Pricem w roli głównej
(którego całkiem nieźle usiłuje tu naśladować Felix Ward w roli Kreona), mimo
że oczywiście klasyk z 1959 nie miał dużo wspólnego z kiczowatymi B-klasowcami.
Zresztą, choć to pewnie przypadek, wśród nieproszonych gości znajduje się Peter
Iasillo Jr., osobnik bardzo Price'a przypominający, nie tylko dzięki rysom
twarzy, ale i charakterystycznemu cienkiemu wąsikowi. Z drugiej strony, ten
cały Rich, którego z jajem gra Iasillo, kojarzyć się może z naszym swojskim
Marianem Koniuszko, co tylko przyczyniło się do zwiększenia mojej wesołości w
trakcie seansu. I ma na sobie koszulkę z naprasowanym zdjęciem,
przedstawiającym jego w towarzystwie pluszowej małpki. Tak.
![]() |
| Wygląda jak przynoszący wstyd rodzinie krewny Vincenta Price'a. Znaczy się, ten po lewej. |
Film był reklamowany jako idealna propozycja dla fanów Gremlinsów i Ghoulies – jest to raczej mało trafne zestawienie. Jedynie tytuł może przywoływać większe skojarzenia, a oprócz tego Spookies są wariacką, wręcz anarchistyczną przeróbką wątków typowych dla opowieści o nawiedzonych domach. I sądzę, że idealnie nadaje się na oglądanie w Halloweenowy wieczór, zwłaszcza w asyście niekoniecznie trzeźwych znajomych, wtedy zabawa może być ekstremalna. Akurat mnie wypadło obejrzeć go jeszcze w połowie października, ale skąd mogłem wiedzieć, że warto ten smakołyk odłożyć na później?
Ocena 8/10.
Wnioski:
- więcej pierdzących zombie, mniej Ygora/Renfielda (jest bezużyteczny),
- więcej takich perełek, mniej… czegokolwiek innego,
- napiszę to jeszcze raz: ten film jest, kurwa, genialny.

%2Bprice.jpg)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz