Cóż za mało istotny
zbieg okoliczności: dopiero co wczoraj oglądałem film z aktorką z Kosiarza Umysłów, a dziś trafiło mi się poprzednie dzieło tego samego reżysera, Bretta
Leonarda, Trupi loch (1989). Wziąwszy pod uwagę
przyszłą twórczość – Kryjówka diabła,
Zabójcza perfekcja, albo Nieśmiertelny 5 (przyznać się, kto
czekał na ten film?) – facet jest zdecydowanym przeciwieństwem dobrego wina.
Każdy kolejny punkt w jego filmografii jest coraz gorszy. A wszystko zaczęło
się tak dobrze…W typowo filmowym (czyli kompletnie nierealistycznym) szpitalu psychiatrycznym przed laty miała miejsce cholernie kłopotliwa sytuacja: genialny chirurg zwariował i zaczął mordować pacjentów, by eksperymentować ze sztuką ożywiania zwłok. (Szczere i bezpretensjonalne wyznanie: "I've done life. Now I'm doing death!".) Jego przełożony dowiedział się o tym, znajdując w podziemiach szpitala (zgodnie z obietnicą zawartą w tytule, rozległych jak lochy) stertę trupów noszących znamiona nowatorskich eksperymentów. Zareagował jak każdy porządny obywatel na jego miejscu: wpakował świrusowi kulkę w łeb.
Dalsze poczynania nie były już tak chwalebne – zaplombował wejście do podziemi (zostawiając tam i chirurga, i jego ofiary), nic nikomu nie mówiąc. 20 lat później jest zasłużonym ordynatorem i w ogóle nie pamięta o całej sprawie. Ale będzie musiał sobie przypomnieć, bowiem do szpitala trafia młoda, dotknięta amnezją (i diabelnie zgrabna) dziewczyna, która twierdzi, że miewa wizje pewnego zamaskowanego lekarza z dziurą w czole. Po trzęsieniu ziemi nadwyrężającym budynek zaczynają się mnożyć dziwne przypadki zaginięć pacjentów i personelu... Czyżby szalony rzeźnik opanował sztukę samo-ożywiania i powrócił z martwych? (Spoiler: tak.)
Właśnie takie horrory lubię. Niezbyt mądra fabuła, nie trącąca oryginalnością (w gruncie rzeczy jest to bliski krewny Re-Animatora), niski budżet, niekiedy wręcz porażający tandetą, innym razem zaś dodający "ejtisowego" wdzięku (czasem jedno i drugie)… Moim zdaniem rewelacyjnie ekonomicznie wydane 350 000 dolców. To prawdziwa esencja kiczu klasy B, ani przez chwilę jednak nie robiąca wrażenia dziełka odbębnionego na kolanie, bez natchnienia.
Wręcz przeciwnie, cały czas widać duży wysiłek i szczerą pasję, czyli rzeczy absolutnie logiczne przy okazji debiutu. Na przykład kolorystyka filmu przyjemnie zwraca na siebie uwagę: nasycone (często aż nazbyt: wiadomo, kicz!) barwy niemal wylewają się z ekranu, intensywne błękity, granaty, czerwienie i zielenie (wyeksponowane również w napisach początkowych) osiągają komiksowe wręcz natężenie. (Zresztą, co to za naśladownictwo przygód Herberta Westa bez fluoroscencyjnej zieleni?) Mnie się najbardziej podobały świecące (kompletnie bez sensu i powodu) na czerwono oczy innowacyjnego chirurga. Wyglądało to na akcent dodany pod wpływem lekkiego obłędu w ostatniej chwili, już w postprodukcji. Taka krwista wisienka (a nawet dwie) na obfitej porcji multikolorowego, kiczowatego deseru – dla mnie pycha.
![]() |
| Wygląda to bardzo praktycznie: w nocy można czytać w łóżku. |
Podobieństwa na tym się nie kończą. Oprócz filmów Stuarta Gordona i Briana Yuzny, Trupi loch budzi też skojarzenia z twórczością mojego ulubionego Johna Carpentera. Trudno uchwycić o co dokładnie chodzi, ale debiut Leonarda przywodzi na myśl takie klasyki, jak Halloween, Mgła czy Książę ciemności. Na pewno częściowo z powodu charakterystycznej syntezatorowej muzyki Dana Wymana, tak typowej dla starych produkcji Carpentera. I nic dziwnego: Wyman przy dwóch pierwszych udzielał się jako współkompozytor.
No właśnie: tyle tych wpływów innych filmowców, ale czy widać w The Dead Pit jakieś elementy, które można by uznać za wizytówkę Leonarda? Niestety nie. Dopiero począwszy od Kosiarza zaczął się rysować jego własny styl, jak na dzień dzisiejszy wiadomo, niezbyt ciekawy. Niby należy docenić, że reżyser ma w sobie coś "własnego", ale warto też zawsze zwrócić uwagę co to takiego. W jego późniejszych filmach, coraz droższych i droższych, coraz widoczniejsza stawała się fascynacja komputerowymi efektami specjalnymi, a w szczególności jakimiś wirtualnymi bajerami. W połowie lat 90. usilnie starano się wciskać widzom kino w stylu VR, Leonard był wtedy jednym z bardziej zaangażowanych w ten proceder, ale publika tego nie łyknęła i nurt się wypalił, a wraz z nim kilka nieźle zapowiadających się karier. Szkoda było Roberta Longo, malarza impresjonisty, który mocno niesłusznie sparzył się na Johnnym Mnemonicu, ale w przypadku reżysera The Dead Pit chyba nie ma powodu zanadto biadolić.
Ocena: 7/10.
Wnioski:
- więcej świecących ślepi, mniej pseudo-psychoanalizy,
- Brett Leonard zrewanżuje się w moich (nieświecących) oczach jedynie powracając do takiego kina,
- Cheryl Lawson, nasza seksowna Jane Doe, miała zadatki na niezłą aktorkę, ale niestety wybrała karierę kaskaderki.
%2B%C5%9Blepia.jpg)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz