Nowy Jork nie ma dobrej
opinii u filmowców. Zwłaszcza wśród reżyserów exploitation i horrorów, a już szczególnie jeśli chodzi o ich
hybrydę. Smród, syf, cynizm i beznadzieja cuchnącymi zgnilizną falami wylewają
się z ekranu w trakcie oglądania takich filmów jak Basket Case, Brain Damage, Street Trash, Maniac Cop czy Maniac. Do życia w tym
bezecnym mieście chyba nie można podejść bez wisielczego poczucia humoru i pewnie
dlatego prawie wszystkie wymienione filmy są połączeniem grozy z komedią. Nie inaczej jest w
przypadku Slime City (1988) Grega
Lambersona.
Student wprowadza się
do taniego mieszkania w odrapanej kamienicy. Alex musi się odnaleźć pośród
specyficznej menażerii: jego sąsiadami stają się ekscentryczna babcia,
poeta-dziwak, tajemnicza dziewczyna w czerni i kilku innych cudacznych
wykolejeńców. Młody człowiek zostaje poczęstowany podejrzanym napojem,
niby-alkoholem pędzonym potajemnie w budynku, którym popija jakiś zielonkawy "himalajski
jogurt". Z początku opiera się częstszej konsumpcji obu substancji, szybko
jednak zauważa u siebie objawy uzależnienia. Nie wspominając już o tym, że zamienia
się w oślizłego stwora o morderczych skłonnościach, stanowiącego zagrożenie dla
wszystkich, włącznie z nim samym. A to wszystko jest jedynie częścią większego
spisku.
Taniość wylewa się z tego filmu jak zielony szlam z beczki. Brak scenografii (film kręcono po prostu byle gdzie, a to w mieszkaniu, a to na ulicy), ubrania jakie aktorzy z domu wzięli, żadnych popisów z oświetleniem. Cała para poszła w charakteryzację i praktyczne efekty specjalne, w szczególności w te związane z topieniem się i przemianą ludzkiego ciała.
Trzeba przyznać, że jak na tak porażająco niski budżet (50 000 dolców!) te sekwencje są zrobione bardzo przyzwoicie. Choćby pięść wchodząca z ciosem w brzuch, który się zapada i przy tej okazji ucina kończynę, rozcięta klatka piersiowa odsłaniająca krzywe zębiska – mocno przypominają wizjonerską pracę Roba Bottina przy The Thing, ale oczywiście jej nie dorównują. Miło (jeśli nawet obrzydliwie) popatrzeć, jak twórcy próbują ścigać się z takim majstersztykiem, dodając jeszcze silną dawkę wisielczego humoru. Przez większość czasu jednak Alex chodzi z bandażami na twarzy, żeby ukryć swoją deformację (no i zaoszczędzić trochę na charakteryzacji), co tylko upodabnia go do ikonicznego wizerunku Niewidzialnego człowieka, a breja wydzielana przez jego skórę jedynie przesiąka przez materiał. Tym cenniejsza jest każda scena, w której zdejmuje opatrunek i objawia widzowi coraz większy stopień mutacji.
Nie ma co kryć, że film jest strasznie podobny do Street Trash, ale za to takie niemal-Bottinowskie transformacje trochę oddalają Slime City od standardu tradycyjnych melt movies, w stylu The Incredible Melting Man, nie mających do pokazania wiele więcej niż tylko… no tak, topienie się. Jeszcze więcej urozmaicenia dodaje tak cała tajna intryga, będąca bliskich echem (również nowojorskiego – coś w tym jest) Dziecka Rosemary. Trzymany w sekrecie kult to całkiem ciekawy wątek, chyba zasługujący na nieco ambitniejszy film. Aż dziwnie brzmi jego nie najgłupsza ekspozycja, niestety dostajemy stosowne wyjaśnienia pomiędzy jednym stopieniem i przeobrażeniem, a drugim. W dodatku są bardzo zdawkowe; całość trwa raptem około 80 minut, więc na rozbudowaną fabułę miejsca tu nie ma. A wątek wścibskiego policjanta (z wyglądu przypominającego Harry'ego Deana Stantona, grającego niemal identyczną rolę w Christine), anemicznie prowadzącego śledztwo w sprawie tych lokalnych zabójstw, tak naprawdę donikąd nie zmierza i jest tylko wypełniaczem. Niedostatki wynagradza długi i wspaniały finał – idealna mieszanka czarnej komedii i horroru, niemal doganiająca kreatywnością niektóre sceny Re-Animatora Stuarta Gordona – który pewnością zachwyci wielbicieli twórczości Franka Henenlottera.
![]() |
| Gdy dziewczyna z sąsiedztwa nie potrafi sobie zrobić makijażu, to wiedz, że coś się dzieje. |
Taniość wylewa się z tego filmu jak zielony szlam z beczki. Brak scenografii (film kręcono po prostu byle gdzie, a to w mieszkaniu, a to na ulicy), ubrania jakie aktorzy z domu wzięli, żadnych popisów z oświetleniem. Cała para poszła w charakteryzację i praktyczne efekty specjalne, w szczególności w te związane z topieniem się i przemianą ludzkiego ciała.
![]() |
| Jeśli poeta poczęstuje cię jogurtem przypominającym zieloną farbę, po prostu powiedz "nie". |
Trzeba przyznać, że jak na tak porażająco niski budżet (50 000 dolców!) te sekwencje są zrobione bardzo przyzwoicie. Choćby pięść wchodząca z ciosem w brzuch, który się zapada i przy tej okazji ucina kończynę, rozcięta klatka piersiowa odsłaniająca krzywe zębiska – mocno przypominają wizjonerską pracę Roba Bottina przy The Thing, ale oczywiście jej nie dorównują. Miło (jeśli nawet obrzydliwie) popatrzeć, jak twórcy próbują ścigać się z takim majstersztykiem, dodając jeszcze silną dawkę wisielczego humoru. Przez większość czasu jednak Alex chodzi z bandażami na twarzy, żeby ukryć swoją deformację (no i zaoszczędzić trochę na charakteryzacji), co tylko upodabnia go do ikonicznego wizerunku Niewidzialnego człowieka, a breja wydzielana przez jego skórę jedynie przesiąka przez materiał. Tym cenniejsza jest każda scena, w której zdejmuje opatrunek i objawia widzowi coraz większy stopień mutacji.
| Nie postawiłbym go obok Jeffa Goldbluma, ale trzeba przyznać, że brzydnie efektownie. |
Nie ma co kryć, że film jest strasznie podobny do Street Trash, ale za to takie niemal-Bottinowskie transformacje trochę oddalają Slime City od standardu tradycyjnych melt movies, w stylu The Incredible Melting Man, nie mających do pokazania wiele więcej niż tylko… no tak, topienie się. Jeszcze więcej urozmaicenia dodaje tak cała tajna intryga, będąca bliskich echem (również nowojorskiego – coś w tym jest) Dziecka Rosemary. Trzymany w sekrecie kult to całkiem ciekawy wątek, chyba zasługujący na nieco ambitniejszy film. Aż dziwnie brzmi jego nie najgłupsza ekspozycja, niestety dostajemy stosowne wyjaśnienia pomiędzy jednym stopieniem i przeobrażeniem, a drugim. W dodatku są bardzo zdawkowe; całość trwa raptem około 80 minut, więc na rozbudowaną fabułę miejsca tu nie ma. A wątek wścibskiego policjanta (z wyglądu przypominającego Harry'ego Deana Stantona, grającego niemal identyczną rolę w Christine), anemicznie prowadzącego śledztwo w sprawie tych lokalnych zabójstw, tak naprawdę donikąd nie zmierza i jest tylko wypełniaczem. Niedostatki wynagradza długi i wspaniały finał – idealna mieszanka czarnej komedii i horroru, niemal doganiająca kreatywnością niektóre sceny Re-Animatora Stuarta Gordona – który pewnością zachwyci wielbicieli twórczości Franka Henenlottera.
![]() |
| A na obiad nadziewana dłoń. |
Kilka lat temu Lamberson powrócił do tematyki swojego debiutu, reżyserując Slime City Massacre, którym na pewno się niebawem zajmę. Pogratulować oszczędności: mimo inflacji udało mu się utrzymać budżet na tym samym poziomie, druga część kosztowała bowiem ponownie 50 kawałków. Nie jestem jednak pewien czy w XXI wieku jest jeszcze miejsce na takie radosne, komediowo-obleśne historyjki spod znaku melting – obawiam się, że ich epoka mogła zakończyć się na początku lat 90. Przekonam się po Halloween.
Ocena: 6/10.
Wnioski:
- więcej topienia, więcej fabuły, więcej czasu ekranowego, więcej wszystkiego!

%2Bdziewczyna.jpg)
%2Bgreen%2Bgoo.jpg)
%2Br%C4%99ka.jpg)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz