czwartek, 16 października 2014

14 października. "New York is an ugly city."

Nowy Jork nie ma dobrej opinii u filmowców. Zwłaszcza wśród reżyserów exploitation i horrorów, a już szczególnie jeśli chodzi o ich hybrydę. Smród, syf, cynizm i beznadzieja cuchnącymi zgnilizną falami wylewają się z ekranu w trakcie oglądania takich filmów jak Basket Case, Brain Damage, Street Trash, Maniac Cop czy Maniac. Do życia w tym bezecnym mieście chyba nie można podejść bez wisielczego poczucia humoru i pewnie dlatego prawie wszystkie wymienione filmy są połączeniem grozy z komedią. Nie inaczej jest w przypadku Slime City (1988) Grega Lambersona.

Student wprowadza się do taniego mieszkania w odrapanej kamienicy. Alex musi się odnaleźć pośród specyficznej menażerii: jego sąsiadami stają się ekscentryczna babcia, poeta-dziwak, tajemnicza dziewczyna w czerni i kilku innych cudacznych wykolejeńców. Młody człowiek zostaje poczęstowany podejrzanym napojem, niby-alkoholem pędzonym potajemnie w budynku, którym popija jakiś zielonkawy "himalajski jogurt". Z początku opiera się częstszej konsumpcji obu substancji, szybko jednak zauważa u siebie objawy uzależnienia. Nie wspominając już o tym, że zamienia się w oślizłego stwora o morderczych skłonnościach, stanowiącego zagrożenie dla wszystkich, włącznie z nim samym. A to wszystko jest jedynie częścią większego spisku.


Gdy dziewczyna z sąsiedztwa nie potrafi sobie zrobić makijażu, to wiedz, że coś się dzieje.

Taniość wylewa się z tego filmu jak zielony szlam z beczki. Brak scenografii (film kręcono po prostu byle gdzie, a to w mieszkaniu, a to na ulicy), ubrania jakie aktorzy z domu wzięli, żadnych popisów z oświetleniem. Cała para poszła w charakteryzację i praktyczne efekty specjalne, w szczególności w te związane z topieniem się i przemianą ludzkiego ciała.


Jeśli poeta poczęstuje cię jogurtem przypominającym zieloną farbę, po prostu powiedz "nie".

Trzeba przyznać, że jak na tak porażająco niski budżet (50 000 dolców!) te sekwencje są zrobione bardzo przyzwoicie. Choćby pięść wchodząca z ciosem w brzuch, który się zapada i przy tej okazji ucina kończynę, rozcięta klatka piersiowa odsłaniająca krzywe zębiska – mocno przypominają wizjonerską pracę Roba Bottina przy The Thing, ale oczywiście jej nie dorównują. Miło (jeśli nawet obrzydliwie) popatrzeć, jak twórcy próbują ścigać się z takim majstersztykiem, dodając jeszcze silną dawkę wisielczego humoru. Przez większość czasu jednak Alex chodzi z bandażami na twarzy, żeby ukryć swoją deformację (no i zaoszczędzić trochę na charakteryzacji), co tylko upodabnia go do ikonicznego wizerunku Niewidzialnego człowieka, a breja wydzielana przez jego skórę jedynie przesiąka przez materiał. Tym cenniejsza jest każda scena, w której zdejmuje opatrunek i objawia widzowi coraz większy stopień mutacji.


Nie postawiłbym go obok Jeffa Goldbluma, ale trzeba przyznać, że brzydnie efektownie.

Nie ma co kryć, że film jest strasznie podobny do Street Trash, ale za to takie niemal-Bottinowskie transformacje trochę oddalają Slime City od standardu tradycyjnych melt movies, w stylu The Incredible Melting Man, nie mających do pokazania wiele więcej niż tylko… no tak, topienie się. Jeszcze więcej urozmaicenia dodaje tak cała tajna intryga, będąca bliskich echem (również nowojorskiego – coś w tym jest) Dziecka Rosemary. Trzymany w sekrecie kult to całkiem ciekawy wątek, chyba zasługujący na nieco ambitniejszy film. Aż dziwnie brzmi jego nie najgłupsza ekspozycja, niestety dostajemy stosowne wyjaśnienia pomiędzy jednym stopieniem i przeobrażeniem, a drugim. W dodatku są bardzo zdawkowe; całość trwa raptem około 80 minut, więc na rozbudowaną fabułę miejsca tu nie ma. A wątek wścibskiego policjanta (z wyglądu przypominającego Harry'ego Deana Stantona, grającego niemal identyczną rolę w Christine), anemicznie prowadzącego śledztwo w sprawie tych lokalnych zabójstw, tak naprawdę donikąd nie zmierza i jest tylko wypełniaczem. Niedostatki wynagradza długi i wspaniały finał – idealna mieszanka czarnej komedii i horroru, niemal doganiająca kreatywnością niektóre sceny Re-Animatora Stuarta Gordona – który pewnością zachwyci wielbicieli twórczości Franka Henenlottera.


A na obiad nadziewana dłoń.

Kilka lat temu Lamberson powrócił do tematyki swojego debiutu, reżyserując Slime City Massacre, którym na pewno się niebawem zajmę. Pogratulować oszczędności: mimo inflacji udało mu się utrzymać budżet na tym samym poziomie, druga część kosztowała bowiem ponownie 50 kawałków. Nie jestem jednak pewien czy w XXI wieku jest jeszcze miejsce na takie radosne, komediowo-obleśne historyjki spod znaku melting – obawiam się, że ich epoka mogła zakończyć się na początku lat 90. Przekonam się po Halloween.



Ocena: 6/10.

Wnioski:
  • więcej topienia, więcej fabuły, więcej czasu ekranowego, więcej wszystkiego!

Brak komentarzy: