czwartek, 30 października 2014

25 października. Od mutantów do striptizu.

Charles Band pojawił się w tym maratonie kilkakrotnie (zresztą pewnie jeszcze się pojawi), ale dopiero teraz trafił mi się film, którego był reżyserem. Choć tym razem nie był współscenarzystą, a więc nie trzymał pełnej pieczy nad Pasożytem (1982), film okazał się całkiem dobry. I przypomniał mi, że w dawnych czasach stary, dobry Charlie umiał zrobić za symboliczne pieniądze coś, co do dziś daje się normalnie oglądać. Taka już magia przyszłego założyciela Full Moon, tutaj jeszcze zatrudnianego przez Embassy Pictures.

Po wojnie nuklearnej niemal cała cywilizacja upadła, a w USA ludzie żyją tylko w nieskażonych promieniowaniem strefach. Doktor Paul Dean ma jednak poważniejszy problem: gdy przerwał pracę nad pasożytem-mutantem, nie spodziewał się, że świństwo przylgnie mu do brzucha i za cholerę nie będzie chciało się odczepić. Ponieważ nie chce sam stać się królikiem doświadczalnym, ucieka z rządowego laboratorium. W dodatku ma świadomość, że pasożyt niebawem wymknie się spod kontroli i zacznie zagrażać pozostałej przy życiu resztce ludzkości. Nękany koszmarami o nieudanym eksperymencie, wyrusza w podróż po postapokaliptycznych pustkowiach, okazjonalnie dokonując bezinteresownych aktów heroizmu, a także pilnie oglądając się za Wolfem, ścigającym go w Knight Riderze bezwzględnym agentem. A zmaganiach pomoże mu nikt inny, jak tylko napotkana w małym miasteczku 19-letnia Demi Moore, fetyszystka seksownych szortów.


"Wolf the Merchant, a lone crusader in a dangerous world. The world... of the Parasite."


No proszę, drugi raz z rzędu obejrzałem niskobudżetowy horror science fiction w konwencji postapokaliptycznej. I ponownie ta otoczka okazała się kompletnie pustym chwytem formalnym, nie mającym żadnego znaczenia dla fabuły, nie będącym przyczyną ani skutkiem niczego pokazanego na ekranie. Ale, również tak jak wczoraj, film okazał się całkiem porządnym B-klasowcem, dostarczającym niezłej zabawy w stylu lat 80., nakręconym za psie grosze. Ten sam typ rozrywki, podanej w podobny sposób, musiał spotkać się z podobną reakcją ze strony publiczności. Średnia na IMDb to 3,4 – a więc o jedną dziesiątą wyżej niż Creepozoids. Czyli mogę śmiało powiedzieć coś, co na niewielu ludziach zrobi wrażenie: Parasite jest… jeszcze lepszy! Tak, to prawda, ten kosztujący 800 000 dolców, pozbawiony jednego oryginalnego wątku, absolutnie niemądry filmik, jest lepszy nawet niż Creepozoids! Niewielka to pochwała, ale jednak.


Może i pasożyt, ale nie można mu odmówić fotogeniczności.


A z czego wynika ta artystyczna przewaga? Z kilku powodów. Przede wszystkim, aktorstwo jest na całkiem dobrym poziomie. Robert Glaudini (wyglądający trochę jak starszy i brzydszy brat Jeffa Goldbluma), nasz główny bohater, naprawdę włożył trochę pracy w rolę, można się naprawdę lekko przejąć jego przygodami. Dużo emocji nie okazuje, ale od czasu do czasu widać na twarzy Deana udrękę, wynikającą zarówno z bólu spowodowanego rosnącym na brzuchu stworem, jak i z niepokoju o losy ludzkości. Doktor z rozgoryczeniem obserwuje kolejne przypadki draństwa wśród postnuklearnych niedobitków, a jego próby czynienia dobra często spełzają na niczym.

Zwłaszcza, gdy skrzyżuje drogę z Ricusem, przywódcą miejscowego młodzieżowego gangu. Wcielający się w tę rolę Luca Bercovici (znany nie tylko z aktorstwa, ale też jako reżyser B-klasowców) jest nawet ciekawszy. Z początku to tylko taki asocjalny gnojek o wiecznie pochmurnym obliczu, przypominający nieco młodego Clancy'ego Browna, potem jednak dowiadujemy się troszkę o jego przeszłości, która w pewnym stopniu tłumaczy zdziczenie. Owszem, okazuje wrogość przyjezdnym i nieomal gwałci w jednej scenie piękną Patricię (to właśnie wspomniana Moore), a powstrzymuje go jedynie wycelowana w niego śrutówka. Ale też i troszczy się o swoich przyjaciół z gangu, gotów jest nawet wejść w sojusz z wrogiem, żeby uratować któreś z nich. Niby negatywna postać, ale da się do pewnego stopnia usprawiedliwić.

Nawet Wolf, tajemniczy agent (James Davidson – co się z nim stało?), główny czarny charakter, nie jest tylko szablonowym łotrem, bezlitośnie ucinającym ludziom różne części ciała za pomocą podręcznego laserka, ale zdeterminowanym i logicznie myślącym człowiekiem z misją do wykonania. Bardziej profesjonalistą, niż sadystą. Można niemal trzymać za niego kciuki. Nie tylko praca mu w głowie, czasem może być po prostu zmęczony i spragniony: tak sympatycznie się cieszył, popijając w miejscowej knajpce zimną lemoniadę!


Nawet po apokalipsie Murzyn musi usługiwać blondasowi.


Ten orzeźwiający napój, będący w zdewastowanym świecie prawdziwym rarytasem, za który trzeba płacić czystym srebrem, sprzedaje mu czarnoskóry Collins, grany przez Ala Fanna (pamiętany z bardzo fajnego slashera Return to Horror High), a ten przeuroczy staruszek niemal jest największą zaletą filmu. Kradnie każdą scenę, dla każdego ma miłe słowo i dobrą radę. I nawet w tym jakże chciwym świecie nie zdziera z nikogo za bardzo, nie tylko za wspomnianą lemoniadę, ale i nawet za taki rzadki produkt, jak pożywna zupa z puszki. W razie czego może wyciągnąć pomocną dłoń nawet do miejscowych chuliganów.


"Mamy tu już dobrą Samarytankę, więc na wuja Toma nie licz!"


Kto jest tym największym atutem, nietrudno zgadnąć: szałowa, zielonooka brunetka o pięknej figurze i apetycznych nogach. Ach, ta Demi! Naprawdę, śliczna jest jak anioł, no i jeszcze robią swoje te zabójcze szorty, które szczęśliwie zamienia na długie spodnie tylko na krótki czas… (I pomyśleć, że aż kilka lat trzeba było czekać, żeby odsłoniła resztę! A potem jeszcze z dziesięć, żeby zrobiła to znowu!) Ma tu 19 lat, wygląda na trochę mniej. Gra całkiem nieźle, choć jedyna rola Patricii, miejscowej dobrej Samarytanki, to odratowanie od czasu do czasu doktora Deana i podkurowanie go nieco, gdy jest obolały po starciu z łobuzami, albo gdy tkwiący w brzuchu pasożyt za bardzo daje mu się we znaki. Koi nerwy Paula swoim seksownie zachrypniętym głosem, jej bajeczne oczy spoglądają urzekająco na niego spod brązowej grzywki, a zmysłowe usta są kuszące, nawet gdy umoczy je w orzeźwiającej herbatce z grzechotnika… (Tak, powiedziałem to.) Dzisiaj zapewne wstydzi się tego filmu nie mniej, niż Jennifer Aniston swojego udziału w Karle. Na pewno niepotrzebnie – spisała się nieźle, akurat na miarę młodziutkiej dziewczyny stawiającej dopiero pierwsze kroki w świecie kina, no i na miarę czegoś tak bzdurnego jak niskobudżetowy horror o potworach, reklamowany jako The first futuristic monster movie in 3D.

 
Jak można patrzeć na takie cudo i myśleć o Złotych Malinach?

A właśnie, właśnie, to niesławne "Czy-De" – wszyscy wiedzą, że początek lat 80. to kolejny boom trójwymiarowych filmów, nie tylko horrorów, zalew kompletnie niepotrzebnie okraszonych tym pustym chwytem knotów, takich jak Szczęki 3-D, Amityville 3-D, czy nieco lepszy Piątek 13-go 3-D. Na ich tle Parasite ma jeszcze mniej do pochwalenia się, jeśli chodzi o kreatywne wykorzystanie tego efektu. Właściwie nic tutaj nie prosiło się o takie urozmaicenie, bo po co komu na przykład trójwymiarowy widok pistoletu wytrąconego z ręki czy inne bzdety? Ten irytujący gimmick uwypukla jedynie niektóre nachalnie zainscenizowane ujęcia. Pewnie większość budżetu niesłusznie na to poszła, resztę natomiast pozostawiono na całkiem porządne practical make-up FX, które zasługują na osobną wzmiankę.


Wytrącony pistolet w 3D! Wystająca rura w 3D! Mutant spadający z sufitu w 3D! Pasożyt w brzuchu w 3D!


Niby do pokazania jest tylko ów tytułowy pasożyt i efekty jego działania na ludzkie ciało, czyli realistycznie zrobione kukły trupów, ale i tak jest na co popatrzeć. Zresztą, potworek ma kolegę: Dean wozi ze sobą drugi egzemplarz pasożyta do dalszych badań, który – oczywiście – nie raz zmieni nosiciela, dokładając do generalnego chaosu w miasteczku. Wyszczerzona szczęka mutanta wygląda naprawdę fajnie i chyba można podejrzewać, że dostarczyła inspiracji twórcom bardzo podobnego The Deadly Spawn – potworki z obu filmów wyglądają cholernie podobnie, choć Parasite jest chyba ogólnie rzecz biorąc trochę ciekawszy. Wręcz zaskakująco kompetentnie zrobiony jak na Banda: to wcale nie jest zła rozrywka, nawet jeśli całość ambicją i oryginalnością nie grzeszy. Wykorzystano tu maksimum możliwości minimalnego budżetu i wszystko wygląda jak trzeba. A całość doprawiono bardzo dobrą muzyką Richarda Banda, który stworzył kompozycje do masy filmów swojego brata. Ot, pozytywne skutki nepotyzmu.


Czy Twój tasiemiec też tak potrafi?


Drugi pełnometrażowy film wyreżyserowany przez Charlesa Banda to naprawdę niezły kawałek taniutkiego, ale zrobionego z przekonaniem i sercem, kina dla wielbicieli horrorów o obleśnych potworach. Jego kariera rozwijała się po tej stronie kamery całkiem nieźle jeszcze przez dobrych dziesięć lat, dopiero potem utykając na mieliźnie utkanej z dziesiątków niemal niemożliwych do odróżnienia knotów o zabójczych lalkach. Jako reżyser nie sprawdzał się w latach 90. i później już właściwie wcale. Co najwyżej niektóre jego produkcje zasługują na uwagę, i to tylko jeśli nie ma w nich owych upierdliwie powracających lalek albo innych morderczych karzełków. Tym bardziej miło powspominać co jaśniejsze punkty w filmografii starego, dobrego Charliego.


Ocena: 7/10.

Wnioski: 
  • mniej kompletnie niepotrzebnego 3D, 
  • więcej ślicznej Demi w skąpych szortach.


Brak komentarzy: