piątek, 3 października 2014

2 października. Pani z antykwariatu vs. facet bez twarzy.

Nie mam pojęcia jakim cudem I, Madman (1989) omijał mnie przez ostatnie ćwierć wieku. Scenariusz napisał David Chaskin, spod pióra którego wyszedł Koszmar z ulicy Wiązów 2: Zemsta Freddy’ego, moja ulubiona część tego cyklu, a także mało znana i ponoć w niektórych kręgach kultowa Klątwa, baaardzo swobodnie oparta na Kolorze z przestworzy Lovecrafta. Reżyserem zaś był Tibor Takács, węgierski niemal-mistrz grozy, który dał nam takie urocze niskobudżetowe horrory, jak Wrota 1 & 2. Natomiast prześliczna Jenny Wright, występująca w roli głównej, znana jest z Blisko ciemności i Kosiarza Umysłów. A jednak tak potwornie długo zajęło mi położenie łap na tym dziełku – teraz mogę odetchnąć spokojnie. Film okazał się prawdziwą perełką kina klasy B lat 80.

Virginia pracuje w antykwariacie, gdzie największą atrakcją są wizyty co najmniej ekscentrycznych klientów. Zmienia się to gdy w jej ręce trafia pożółkły egzemplarz Much of Madness, More of Sin (cóż za cudowny tytuł: "Sporo szaleństwa, ale grzechu więcej!"), powieści grozy autorstwa tajemniczego Malcolma Branda. Autor po wydaniu pierwszej książki wylądował u czubków, gdzie napisał drugą i ostatnią: Ja, szaleniec. Potem uciekł i podobno zginął rozszarpany przez psy, ale postaci z jego krótkiej twórczości zdają się żyć własnym życiem. Virginię zaczyna prześladować książkowy czarny charakter, doktor Kessler, który odciął swą ohydną gębę, a teraz zabija kolejne osoby, żeby z odkrojonych kawałków ich obliczy zrekonstruować bardziej wyszukaną fizjonomię.

Pierwsze co urzekło mnie w tym filmie, to element tak wspaniale i z dumą wyeksponowany w obu częściach Wrót: stopklatkowe animacje glinianych potworków. Nie wiem jak Wy, ale ja o każdej porze dnia i nocy wybiorę ożywioną plastelinę zamiast wszędobylskich komputerowych efektów specjalnych. Co prawda nie ma takich scen zbyt wiele – trochę na początku i trochę na końcu – ale i tak niemal kwiliłem z radości, widząc jak ręcznie zrobiony pół-chłopiec, pół-szakal, biegał i skakał po ekranie siekając pazurami.
 
Drugą rzeczą jest świetna charakteryzacja. Szpetny doktor Kessler niestety nie jest przedstawiony w swojej wersji sprzed "operacji", natomiast możemy dość często oglądać go najpierw bez twarzy, a potem z doszytymi nowymi częściami wyprutymi ofiarom. Co oznacza, że wcześniej pokazane zostają również nieżywe osoby już bez owych części, co tylko podwaja radochę z oglądania. Wszystkie te efekty wyglądają odpowiednio realistycznie i obleśnie. Tak to się kiedyś robiło – practical make-up FX w pełnej krasie.


Jeśli już usuwać te nieładne części, można też wyrwać i zęby.

Po trzecie, jako dyplomowanego księgarza i zagorzałego bibliofila, zawsze łatwo mnie zauroczyć jakąś opowieścią grozy (i nie tylko) zakotwiczoną mocno w świecie literatury. Z kompletnie subiektywnych przyczyn zawodowych wciągają mnie historie o pisarzach, wydawcach, czytelnikach-maniakach, antykwariuszach… Wiecie, coś takiego, jak W paszczy szaleństwa, Dziewiąte wrota, Numer 23 i Kraina Chichów. Teraz do tej listy będę mógł dopisać nadal niesprawiedliwie niezauważany film tego zmarnowanego przez Hollywood węgierskiego reżysera. Z każdej sceny emanuje miłość do klasycznych literackich horrorów, jednocześnie nie wyrażona wprost, w formie pastiszu znanych dzieł czy częstego rzucania nazwiskami. Właściwie chyba tylko Poe i King zostają wymienieni, i to jeszcze tak od niechcenia. Scenariusz napisano z autentyczną pasją.

Do czego mógłbym się przyczepić? Trochę niemrawo wypada na tle całości wątek chłopaka głównej bohaterki, który jest w scenariuszu jedynie po to, żeby miała z kim dziewczyna pogadać, kiedy już wyjdzie z pracy. Ten cały Richard i tak aż do finału nie uwierzy w jej zwierzenia, a w dodatku naśmiewa się z tej całej horrorowej pulpy, którą Virginia tak namiętnie się zaczytuje, co na pewno nie podniosło poziomu mojej sympatii. Także ich scena łóżkowa sprawiała niemrawe wrażenie: przy takiej seksownej kobiecie jak Jenny Wright naprawdę da się raźniej podokazywać. Mogłaby się bez niego obejść, film też, a już na pewno ja.

W ogóle smutna jest kronika dalszych losów osób zaangażowanych w powstanie I, Madman. Takács zrobił jeszcze tylko Wrota II, po czym osunął się w otchłań seriali TV, niskobudżetowego kina akcji i jakichś nikomu niepotrzebnych pierdół o ogromnych zmutowanych owadach czy innych krwiożerczych szkodnikach. Chaskin po swoich pierwszych trzech filmach też nie napisał już niczego godnego uwagi (popełnił na przykład jeden odcinek straszne durnowatego serialu Potwory, który leciał kiedyś na wczesnym Polsacie ze 20 lat temu – pamięta to ktoś jeszcze?), a przecież zapowiadał się na naprawdę ważnego scenarzystę horrorów, który mógłby być kiedyś wymieniany obok Erica Reda, Petera Atkinsa czy Freda Dekkera. Jasnowłosa Jenny zaś… zapadła się pod ziemię. Nikt nie wie co się z nią stało, od kilkunastu lat w niczym nie zagrała, nie daje żadnych znaków życia. Nawet Michael Hoenig, autor całkiem porządnej muzyki do tego filmu, kiedyś rozchwytywany – współpracował z Takácsem przy pierwszych Wrotach, napisał też ścieżkę dźwiękową do takich cudownych B-klasowców, jak Widmo, Klasa 1999 i Blob (który praktycznie jest królem niedocenionych horrorów lat 80.), a także do gier z serii Baldur's Gate – od 10 lat niczym zauważalnym się nie zajmuje. Fatum jakie, czy co? 


Ocena: 7/10.

Wnioski: 
  • więcej plastelinowych figurek, mniej nudnego chłopaka-policjanta
  • Tibor powinien kręcić więcej horrorów w starym stylu (nie, jakieś pierdoły o zabójczych szczurach, wężach i pająkach się nie liczą)
  • Chaskin musi wrócić do pisania scenariuszy, 
  • gdzie, do kurwy nędzy, podziała się Jenny Wright?!

 

Brak komentarzy: